— Ale trzeba złapać tamtego! — błagalnie wykrzyknął Iwan.

— Dobrze, ale po co ma go pan ścigać osobiście? Niech pan wyłoży na piśmie wszystkie swoje podejrzenia i zarzuty pod adresem tego człowieka. Nic prostszego niż przesłać pana notatkę, gdzie należy, a jeżeli, tak jak pan przypuszcza, mamy do czynienia z przestępcą, to sprawa zostanie bardzo szybko wyjaśniona. Jest wszakże jeden warunek — niech się pan nie przemęcza myśleniem i niech pan jak najmniej myśli o Poncjuszu Piłacie. Albo to mało rzeczy można opowiadać? Nie we wszystko trzeba od razu wierzyć.

— Rozumiem! — stanowczo oświadczył Iwan. — Proszę mi dać papier i pióro.

— Proszę przynieść papier i króciutki ołówek — polecił Strawiński otyłej kobiecie, a do Iwana powiedział tak: — Ale dziś radziłbym nie pisać.

— Nie, nie, oczywiście, że dziś, koniecznie dziś! — zawołał z lękiem Iwan.

— No, dobrze. Tylko niech pan nie wysila umysłu. Jeśli dziś się panu nie uda, to uda się jutro.

— On ucieknie!

— O, nie — powiedział Strawiński z przekonaniem — zaręczam panu, że nigdzie nie ucieknie. I proszę pamiętać, że tutaj pomożemy panu, jak tylko będziemy mogli, a bez tego będzie z panem źle. Słyszy mnie pan? — nagle znacząco zapytał Strawiński i ujął obie ręce Iwana. Ujął jego dłonie i z bliska patrząc w oczy długo powtarzał: — Pomożemy tu panu… Słyszy mnie pan?… Pomożemy tu panu… Poczuje się pan lepiej… Tu jest cisza, spokój… Pomożemy tu panu…

Iwan Nikołajewicz ziewnął nagle, twarz mu złagodniała.

— Tak, tak — powiedział cicho.

— No, to wyśmienicie! — Strawiński zakończył rozmowę swoim porzekadłem i wstał. — Do widzenia! — Ścisnął dłoń Iwana, a już od drzwi odwrócił się do brodacza i powiedział: — Tak, spróbujcie dać tlen… no i kąpiele.

Po małej chwileczce przy Iwanie nie było już ani Strawińskiego, ani jego świty. Za okienną siatka pysznił się w południowym słońcu wesoły wiosenny las na drugim brzegu rzeki, a jeszcze bliżej migotała sama rzeka.

9. Głupie dowcipy Korowiowa

Nikanor Iwanowicz Bosy, prezes spółdzielni mieszkaniowej, do której należał dom numer 302–A na ulicy Sadowej, gdzie mieszkał nieboszczyk Berlioz, miał obecnie okropne kłopoty — zaczęły się one poprzedniej nocy, ze środy na czwartek.

Jak już wiemy, o północy przyjechała komisja, w skład której wchodził Żełdybin, zawezwała przed swoje oblicze prezesa, zawiadomiła go o śmierci Berlioza, po czym wszyscy udali się do mieszkania numer pięćdziesiąt.

Dokonano tam opieczętowania rękopisów i innych rzeczy zmarłego. Ani Gruni, służącej na przychodne, ani lekkomyślnego Stiepana Bogdanowicza w tym czasie w mieszkaniu nie było. Komisja zawiadomiła prezesa, że rękopisy zmarłego zabiera, aby je przejrzeć i uporządkować, że część mieszkania należąca do nieboszczyka, to znaczy trzy pokoje (były gabinet jubilerowej, salon i stołowy) zostaje oddana do dyspozycji spółdzielni, rzeczy zaś należy zgromadzić w jednym miejscu i zabezpieczyć aż do momentu znalezienia spadkobierców.

Wieść o śmierci Berlioza rozniosła się po domu z nadnaturalną szybkością i poczynając od siódmej rano w czwartek w mieszkaniu Bosego rozdzwoniły się telefony, a następnie reflektanci na opróżnione mieszkanie zaczęli się pojawiać osobiście wraz z podaniami. W ciągu dwóch godzin Nikanor Iwanowicz przyjął coś trzydzieści dwa takie podania.

Zawierały one błagania, groźby, skargi, donosy, obietnice przeprowadzenia remontu na własny koszt, powoływano się na nieznośną ciasnotę, na całkowitą niemożność przebywania dłużej w jednym mieszkaniu z bandytami. Między innymi znajdował się tam wstrząsający pod względem siły artystycznego wyrazu opis porwania pierożków zapakowanych bezpośrednio do kieszeni marynarki w mieszkaniu pod trzydziestym pierwszym, dwie obietnice popełnienia samobójstwa i jedno wyznanie dotyczące potajemnej ciąży.

Prezesa wywoływano do jego własnego przedpokoju, łapano za guzik, coś naszeptywano, mrugano, zapewniano, że przysługa nie pójdzie w niepamięć.

Ta udręka trwała do pierwszej, kiedy prezes po prostu uciekł ze swojego mieszkania do mieszczącego się tuż przy bramie biura, ale kiedy zobaczył, że i tam na niego czatują, uciekł i stamtąd. Pozbywszy się jakoś tych, którzy deptali mu po piętach, Bosy przebiegł wyasfaltowane podwórko, wszedł na szóstą klatkę i udał się na czwarte piętro, na którym znajdowało się owo przeklęte mieszkanie numer pięćdziesiąt.

Kiedy tęgi prezes trochę już odsapnął na podeście, przycisnął dzwonek, ale nikt mu nie otwierał. Zadzwonił znowu, potem jeszcze i jeszcze raz, po czym zamruczał coś i nawet zaczął cichutko kląć. Ale nawet i wtedy nikt mu nie otworzył. Cierpliwość prezesa wyczerpała się, wyjął z kieszeni wiązkę należących do zarządu zapasowych kluczy, władczą dłonią otworzył drzwi i wszedł do środka.

— Ej! — zawołał w półmrocznym przedpokoju. — Ty, jak cię tam zwą, Grunia! Nie ma cię?

Nikt nie odpowiadał.

Wtedy Bosy wyjął z teczki calówkę, następnie zerwał pieczęć z drzwi gabinetu i wkroczył do środka. Wkroczyć wprawdzie wkroczył, ale zdumiony zatrzymał się w progu i nawet z lekka się zachwiał.

Przy biurku nieboszczyka siedział niezidentyfikowany długi i chudy obywatel w kraciastej marynareczce, w dżokejce i w binoklach… no, słowem, ten sam!

— Kim pan jest, obywatelu? — ze strachem zapytał Bosy.

— Ba! Prezesie! — wrzasnął skrzekliwym tenorem zagadkowy obywatel, zerwał się i powitał Bosego przymusowym i raptownym uściskiem dłoni. To powitanie bynajmniej prezesa nie uradowało.

— Przepraszam najmocniej — powiedział podejrzliwie. — Ale kim pan właściwie jest? Czy pan tu urzędowo?

— Eh, prezesie! — serdecznie zawołał nieznajomy. — Cóż to właściwie znaczy — urzędowo czy nieurzędowo? To zależy od punktu widzenia. Wszystko, mój drogi, jest chwiejne i umowne. Dziś, na przykład, jestem osobą nieurzędową, a jutro, patrzcie no tylko, już urzędową! A bywa i na odwrót, oj i to jeszcze jak!

Te rozważania ani trochę nie usatysfakcjonowały prezesa. Będąc z natury człowiekiem podejrzliwym, doszedł do wniosku, że gadatliwy ów obywatel jest osobą zgoła nieurzędową, a nawet, być może, wątpliwej konduity.

— Ale kim pan właściwie jest? Nazwisko pana? — coraz surowiej wypytywał prezes i nawet zaczął napierać na zagadkowego osobnika.

— Moje nazwisko… — powiedział ani trochę nie zmieszany srogością prezesa obywatel — powiedzmy, że moje nazwisko — Korowiow. Ale może by pan coś przegryzł, prezesie? Proszę się nie krępować.

— Przepraszam, co to za przegryzanie — Bosego ogarniał już gniew (musimy tu wyznać, aczkolwiek z przykrością, że Nikanor Bosy z natury był nieco gburowaty). — Przebywanie na metrażu nieboszczyka jest zabronione! Co pan tu robi?

— Ależ niech pan siada — wrzeszczał ani trochę nie zdetonowany obywatel i nawet kręcąc się jak fryga zaczął podsuwać prezesowi fotel.

Rozwścieczony do ostateczności Bosy wzgardził fotelem i wrzasnął:

— Kim pan jest?

— Ja, szanowny panie, zajmuję stanowisko tłumacza przy osobie cudzoziemca, który rezyduje w tym właśnie mieszkaniu — przedstawił się ten, który nazwał się Korowiowem, i trzasnął obcasami żółtych nie wyczyszczonych butów.

Bosy ze zdziwienia otworzył usta. Obecność w tym mieszkaniu jakiegoś cudzoziemca, na dodatek jeszcze z tłumaczem, była dla niego zupełną niespodzianką, w związku z czym zażądał wyjaśnień.

Tłumacz chętnie mu ich udzielił. Zagraniczny artysta, pan Woland, został zaproszony przez uprzejmego dyrektora Varietes, Stiepana Lichodiejewa, aby w czasie, kiedy będzie występował, co potrwa mniej więcej tydzień, skorzystał z jego gościny. Dyrektor jeszcze wczoraj zawiadomił o tym pisemnie prezesa prosząc o zameldowanie cudzoziemca na pobyt czasowy, dopóki Lichodiejew nie wróci z Jałty.

— Lichodiejew niczego takiego do mnie nie pisał — powiedział zdumiony prezes.

— Niech pan może jednak dobrze poszuka w swojej teczce — zaproponował słodko Korowiow.

Wzruszając ramionami prezes otworzył teczkę — znalazł w niej list od Lichodiejewa.

— Jak to się stało, że o tym zapomniałem? — patrząc na otwartą kopertę tępo wymruczał Bosy.

— Nie takie rzeczy się zdarzają, niech mi pan wierzy, nie takie! — zatrzeszczał Korowiow. — Roztargnienie, roztargnienie, przemęczenie i podwyższone ciśnienie, drogi przyjacielu! Sam jestem roztargniony do niemożliwości! Kiedyś przy kieliszku opowiem panu kilka faktów z mojego życia, daję słowo — nie powstrzyma się pan od śmiechu!

— A kiedy Lichodiejew jedzie do Jałty?

— Ależ on już pojechał, pojechał! — krzyczał tłumacz. — On, wie pan, jest już w podróży! Jest już diabli wiedzą gdzie! — w tym momencie tłumacz zamachał rękoma jak wiatrak.

Bosy oświadczył, że musi osobiście zobaczyć się z cudzoziemcem, tłumacz jednak stanowczo odmówił: Niemożliwe. Zajęty. Tresuje kota.

— Kota, jeżeli pan sobie życzy, mogę pokazać — zaproponował.

Z tego z kolei zrezygnował prezes, tłumacz zaś z miejsca złożył mu nieoczekiwaną, ale nader interesującą propozycję — ponieważ pan Woland za żadną cenę nie życzy sobie mieszkać w hotelu, a przywykł do życia na szerokiej stopie, czy więc w takim razie spółdzielnia nie zgodzi się na wynajęcie na tydzień, dopóki będą trwały jego występy w Moskwie, całego mieszkania, to znaczy również tej jego części, w której mieszkał nieboszczyk Berlioz?

— Przecież dla niego to jest zupełnie obojętne, dla nieboszczyka, znaczy się — szeptem chrypiał Korowiow. — Zgodzi się pan chyba ze mną, prezesie, że to mieszkanie nie jest mu już teraz do niczego potrzebne?

Prezes z niejakim zdziwieniem powiedział, że przecież cudzoziemcy zwykli mieszkać w “Metropolu”, a nie w prywatnych mieszkaniach…

— Mówię panu, ten jest grymaśny, jak sam diabeł — szeptał Korowiow. — Nie ma życzenia! Nie znosi hoteli! Mam już ich potąd, tych zagranicznych turystów! — intymnie użalił się wskazując palcem swoją żylastą szyję. — Proszę mi wierzyć, już w piętkę gonię! Przyjdzie taki jeden z drugim i albo naszpieguje jak ostatni sukinsyn, albo grymasami zamęczy człowieka — i tak mu źle, i tak niedobrze!… A dla waszej spółdzielni, szanowny prezesie, to wielka wygoda i znaczny profit. Na pieniądzach mu nie zależy. — Korowiow rozejrzał się dookoła, a potem szepnął Bosemu na ucho: — Milioner!