Zatruty neurastenią poeta zachwiał się, podłoga przestała się pod nim kołysać. Uniósł głowę i spostrzegł, że już od dawna jest w Moskwie, co więcej, że nad miastem jest już świt, że obłoki przeświecają złotawo, że jego ciężarówka stoi, ponieważ utknęła w potoku innych samochodów przy zakręcie na bulwary, i że tuż obok niego, Riuchina, bliziutko, stoi na cokole człowiek z żeliwa z lekko pochyloną głową i obojętnie spogląda na bulwar.

Jakieś dziwaczne myśli napłynęły nagle do głowy cierpiącego poety: “Oto przykład prawdziwej kariery… — w tym momencie Riuchin wstał w całej okazałości i nawet rękę wzniósł, nie wiadomo dlaczego nacierając na człowieka z żeliwa, który nic mu nie zawinił — a przecież wszystko, co robił w życiu, cokolwiek się z nim działo, wszystko to obracało się na jego korzyść, wszystko to przyczyniało mu sławy. Ale co on właściwie takiego zrobił? Nie pojmuję… Czy coś naprawdę niezwykłego jest w tych słowach: “Zamieć mgłami niebo kryje…”? Nie rozumiem!… Miał szczęście, miał po prostu szczęście! — nagle jadowicie stwierdził Riuchin i poczuł, że ciężarówka drgnęła — strzelał do niego ten białogwardzista, strzelał, zgruchotał mu biodro i w ten sposób zapewnił nieśmiertelność…”

Kolumna samochodów ruszyła. Kompletnie chory, a nawet nagle postarzały, poeta w dwie minuty później wchodził na werandę Gribojedowa. Na werandzie było już prawie pusto. W kącie piło jakieś towarzystwo, a na środku kręcił się znajomy konferansjer w tiubietiejce i z kielichem “Abrau” w dłoni. Archibald Archibaldowicz serdecznie powitał obładowanego serwetami Riuchina i niezwłocznie uwolnił poetę od przeklętych szmat. Gdyby Riuchin nie był tak wymęczony pobytem w klinice i jazdą na ciężarówce, z pewnością sprawiłaby mu wiele satysfakcji upiększona zmyślonymi szczegółami opowieść o wydarzeniach w klinice. Ale teraz nie miał do tego głowy, zresztą nawet człowiek tak mało spostrzegawczy jak Riuchin teraz, po torturach, jakie przeżył w ciężarówce, po raz pierwszy przenikliwie popatrzył na pirata i zrozumiał, że ten, chociaż zadaje pytania i nawet wykrzykuje “ajajaj!”, nie jest bynajmniej ciekaw losu Bezdomnego i nawet ani trochę mu nie współczuje. “Brawo! Ma rację!” — z cyniczną, samounicestwiającą złośliwością pomyślał Riuchin, przerwał swoją opowieść o schizofrenii i poprosił:

— Szefie, niech mi pan da małą wódkę…

Korsarz przybrał współczujący wyraz twarzy i szepnął:

— Rozumiem… chwileczkę… — i dał znak kelnerowi.

W kwadrans później zgarbiony nad certą Riuchin wychylał samotnie kieliszek za kieliszkiem całkowicie przekonany, że w jego życiu nic już się nie da naprawić, że pozostaje mu tylko zapomnienie. Pogodził się z tym nawet.

Poeta zmarnował swą noc, podczas kiedy inni ucztowali, i teraz już wiedział, że stracił ją raz na zawsze. Wystarczyło unieść głowę, spojrzeć ponad lampą w niebo, by zrozumieć, że noc minęła bezpowrotnie. Kelnerzy pośpiesznie zrywali obrusy ze stolików. Przemykające się obok werandy koty przybrały już poranny wygląd. Na poetę nieubłaganie zwalał się dzień.

7. Fatalne mieszkanie

Gdyby następnego dnia rano ktoś powiedział tak: “Stiopa! Jeżeli natychmiast nie wstaniesz, zostaniesz rozstrzelany!” — Stiopa odpowiedziałby słabym, ledwie dosłyszalnym głosem: “Rozstrzeliwujcie mnie, róbcie ze mną, co chcecie, za nic nie wstanę”.

Cóż tu mówić o wstawaniu — Stiopie wydawało się, że nawet oczu nie zdoła otworzyć, a jeżeli tylko spróbuje zrobić coś podobnego, potworna błyskawica rozwali mu głową na kawałki. W głowie tej kołysał się olbrzymi dzwon, pod powiekami przepływały brązowe plamy z ognistozieloną obwódką. Na domiar wszystkiego Stiopę mdliło, przy czym wydawało mu się, że mdłości te wiążą się w jakiś sposób z natrętnymi dźwiękami patefonu.

Starał się coś sobie przypomnieć, ale przypomniał sobie tylko jedno, że to było chyba wczoraj, że stał gdzieś, nie wiadomo gdzie, z serwetką w ręku i usiłował pocałować jakąś nieznajomą damę, przy czym zapowiadał, że następnego dnia, dokładnie o dwunastej w południe, złoży jej wizytę. Dama wymawiała się, mówiła: “Nie, nie, jutro nie będzie mnie w domu!”, a Stiopa upierał się: “Ale ja i tak przyjdę!”

Co to jednak była za dama, która jest teraz godzina jaki to dzień tygodnia, którego dziś — o tym Stiopa nie miał bladego wyobrażenia i, co najgorsze, nie miał również najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje. Postanowił wyjaśnić przynajmniej ten ostatni problem i w tym celu rozkleił zlepione powieki lewego oka. W półmroku coś mętnie połyskiwało. Stiopa rozpoznał wreszcie tremo i zrozumiał, że leży na wznak we własnym łóżku, to znaczy w byłym łóżku wdowy po jubilerze, w swojej sypialni. W tym momencie coś w jego głowie eksplodowało z taką siłą, że jęknął i zamknął oczy.

Wyjaśniamy — Stiopa Lichodiejew, dyrektor teatru Varietes, ocknął się rano w swoim mieszkaniu, które dzielił z nieboszczykiem Berliozem, w wielkim, mającym kształt podkowy, pięciopiętrowym domu na ulicy Sadowej.

Stwierdzić tu należy, że mieszkanie to — numer pięćdziesiąt — od dawna cieszyło się, jeśli nie złą, to w każdym razie wątpliwą sławą. Jeszcze dwa lata temu właścicielką jego była wdowa po jubilerze, Anna de Fougerais, pięćdziesięcioletnia szanowana przez wszystkich i nader zapobiegliwa matrona, która trzy ze swoich pięciu pokoi odnajmowała sublokatorom. Jeden z nich nazywał się, bodajże, Biełomut, drugi — zaprzepaścił gdzieś swoje nazwisko.

I nagle, przed dwoma laty, w mieszkaniu zaczęły się dziać rzeczy niepojęte — jego mieszkańcy jeden po drugim znikali bez wieści.

O zaginionych i o przeklętym mieszkaniu w całym domu długo opowiadano najróżniejsze legendy, a następnie zamieszkał tu nieboszczyk Berlioz z małżonką oraz wyżej wymieniony Stiopa, również z żoną. Jasne, że skoro tylko zadomowili się w fatalnym mieszkaniu, zaczęło się diabli wiedzą co! Przede wszystkim w ciągu miesiąca przepadły obie żony, co prawda nie bez wieści. O żonie Berlioza opowiadano, że ktoś widział ją podobno w Charkowie z jakimś baletmistrzem, żona Stiopy natomiast znajdowała się jakoby na Bożedomce, gdzie, jak plotkowano, dyrektor Varietes, wykorzystując swoje nadzwyczajne stosunki, załatwił dla niej pokój, pod tym wszakże warunkiem, że jej noga nie postanie więcej na Sadowej…

A więc Stiopa jęknął. Chciał zawołać służącą Grunię i polecić jej, żeby mu przyniosła piramidon, lecz pomimo wszystko zdał sobie sprawę, że żadnego piramidonu Grunia mieć nie może. Próbował wezwać na pomoc Berlioza, dwukrotnie zajęczał: “Misza… Misza…”, ale jak się sami domyślacie, odpowiedzi nie otrzymał. W mieszkaniu panowała niczym nie zmącona cisza.

Poruszył palcami nóg i zrozumiał, że leży w skarpetkach. Drżącą dłonią przesunął po biodrze, żeby stwierdzić, czy ma na sobie spodnie, czy nie, lecz nie stwierdził tego. Wreszcie widząc jasno, że jest samotny i porzucony przez wszystkich, że nikt mu nie chce pomóc, postanowił wstać, choćby miało to być ponad ludzkie siły.

Rozkleił zlepione powieki i ujrzał w lustrze człowieka ze sterczącymi na wszystkie strony włosami, z opuchniętą, pokrytą czarna szczeciną fizjonomią, z zapłyniętymi oczyma. Człowiek ów miał na sobie brudną koszulę, krawat, kalesony i skarpetki.

Takim Stiopa zobaczył siebie w lustrze, a obok lustra zauważył nie znanego sobie człowieka, ubranego na czarno i w czarnym berecie.

Usiadł na łóżku i, na ile był w stanie, wytrzeszczył na nieznajomego przekrwione oczy. Milczenie naruszył gość wypowiadając niskim, ciężkim głosem z cudzoziemskim akcentem następujące słowa:

— Dzień dobry, najmilszy dyrektorze!

Nastąpiła pauza, po której nadludzkim wysiłkiem przemówił Stiopa:

— Czego pan sobie życzy? — i sam zdumiał się nie poznając własnego głosu. Słowo “czego” zostało wypowiedziane falsetem, “pan” — basem, a “życzy” — w ogóle nie wydostało się na świat boży.

Nieznajomy uśmiechnął się życzliwie, wyjął duży złoty zegarek z brylantowym trójkątem na kopercie, zegarek zadzwonił jedenaście razy, a gość powiedział:

— Jedenasta. Dokładnie od godziny oczekuję na pańskie przebudzenie, ponieważ wyznaczył mi pan spotkanie na dziesiątą. Więc jestem!

Stiopa namacał spodnie leżące na krześle, wyszeptał:

— Przepraszam… — włożył je i ochrypłym głosem zapytał: — czy może mi pan podać swoje nazwisko?

Mówienie przychodziło mu z trudem. Przy każdym wypowiedzianym słowie ktoś wtykał mu igłę w mózg, co powodowało piekielny ból.

— Jak to? Mojego nazwiska też pan nie pamięta? — tu nieznajomy znowu się uśmiechnął.

— Przykro mi… — zachrypiał Stiopa czując, że kac obdarzył go właśnie nowym upominkiem. Podłoga przed łóżkiem gdzieś uniknęła i wydało się Stiopie, że za sekundę poleci głową na dół do wszystkich diabłów, w otchłań bez dna.

— Drogi dyrektorze — powiedział z przenikliwym uśmiechem gość — nie pomoże panu żaden piramidon. Niech się pan zastosuje do starej, mądrej zasady. Klin należy wybijać klinem. Jedyne, co może przywrócić panu życie, to dwie wódki pod pikantną, gorącą zakąskę.

Stiopa był człowiekiem sprytnym i mimo swego tragicznego stanu zrozumiał, że skoro już ktoś go zastał w takim położeniu, to najlepiej będzie przyznać się do wszystkiego.

— Szczerze mówiąc — zaczął ledwie obracając językiem — to wczoraj troszeczkę…

— Ani słowa więcej! — zawołał gość i odjechał z fotelem na bok.

Stiopa wybałuszając oczy zobaczył, że na malutkim stoliku stoi taca, na której leży pokrojony biały chleb, prasowany kawior w salaterce, marynowane borowiki na talerzyku, przykryty pokrywką rondelek i wreszcie wódka w pojemnej karafce pozostałej w spadku po jubilerowej. Szczególnie wstrząsające wrażenie na Stiopie wywarło to, że karafka spotniała z zimna. Było to zresztą całkowicie zrozumiałe — spoczywała bowiem w wiaderku napełnionym lodem. Jednym słowem stół był nakryty fachowo, ze znajomością rzeczy.

Nieznajomy nie pozwolił na to, by zdumienie Stiopy narosło aż do chorobliwych granic, i zręcznie nalał mu z pół szklanki wódki.

— A pan? — pisnął Stiopa.

— Z przyjemnością!