Изменить стиль страницы

„Wiem, stałam się zgryźliwą jedzą”, mówiła jego żona, „a to dlatego, że nie mogłam mieć dzieci”. Ale wiedziała, że było inaczej. Nie mogła mieć dzieci z nim. Mogłaby mieć z Agni, gdyby wrócił. Ale Agni zniknął. Po powrocie ze szpitala z pustym brzuchem wkładała futro i kłamiąc, że idzie do krawcowej, chodziła pustymi, zziębniętymi ulicami miasteczka, zaglądała w okna ludziom, do wnętrz restauracji. Śledziła wzrokiem każdą postać mężczyzny. Czasem w jakiejś rozpaczy wychodziła na przedmieścia, tam gdzie nie świeciły już żadne lampy, było ciemno i mokro, płynęła cuchnąca rzeczka. Opierała się czołem o jakiś parkan, jakieś drzewo i mówiła Agni, Agni, Agni, jakby codziennie musiała wypowiedzieć ileś tam razy to imię, jakby było czymś do oddychania. Mówiła Agni, Agni, Agni i czekała, potem wierząc, że takie powtarzanie jest magiczne i pokonuje przestrzeń, może nawet i czas, i w końcu sprowadzi Agni do niej. Wyobrażała sobie, jak to imię wylatuje z jej ust, pędzi ponad horyzontem, turkocząc, i spada gdzieś na ukochaną głowę, plącze się we włosach i sprowadza tego chłopca tutaj, do niej. Czasem mijali ją jacyś spóźnieni przechodnie. Musieli myśleć, że jest pijana i bełkocze. Ktoś ją czasem zaczepił, więc kryła twarz w kołnierzu – w końcu wszyscy ją znali. Narazić się na śmieszność z powodu miłości do chłopca przybłędy, młodego mężczyzny nie strzyżonego od roku. Narazić się na śmieszność z powodu miłości. Narazić się na śmieszność. Być śmieszną bo opętaną uczuciem, które ma sens tylko wtedy, gdy widzi się je od środka, z dna tego grobu, jakim jest każdy człowiek. Być śmieszną bo z zewnątrz nie zrozumianą. Być śmieszną bo budzić zdziwienie przemieszane ze współczuciem. Pogodzić się z własną śmiesznością. Dawać ogłoszenia do gazety. Zaczepiać ludzi na ulicy, szarpać ich za rękaw i pytać: „Nie widział pan…” Wystawać na przystankach autobusowych, przed liceum, pod internatami. Błagać milicjanta o ponurej twarzy, żeby sprawdził te swoje tajemnicze dane o wszystkich ludziach. Stale odwiedzać kostnice. Rozdzielać całujące się w parku pary i mylić się zawsze, przepraszać. Smarować piersi i brzuch oliwką dla dzieci. Dotykać się czule własną dłonią i oszukiwać, że to jest jego dłoń. Płakać w kuchni przy myciu naczyń, przy krojeniu chleba, przy modnym szlagierze, banalnym, dla prostych ludzi: „Odszedłeś potem nagle, liść powiewem wiatru padł mi do nóg…”

Spała, a gdy się budziła, myślała, jak się zabić. W swoich tunelach smutku obmyśliła wszystkie sposoby -od rzucenia się pod pociąg po zagazowanie się w kuchennym piekarniku. Ale nigdy nawet nie spróbowała. Kiedyś z rąk wypadł jej pęk noży, które myła i układała w szufladzie. Kucnęła, żeby przyglądnąć się ich ostrzom – wszystkie krzyżowały się ze sobą. Skoro jest tak, że każda, nawet najmniejsza rzecz jest częścią rzeczy większej, a rzeczy większe są elementem tych wielkich, potężnych procesów, to każda najmniejsza rzecz musi mieć znaczenie, które ma udział w ogólnym sensie. Czy nie tak? Co więc znaczą skrzyżowane ostrza kuchennych noży leżące na posadzce? I dlaczego się skrzyżowały, dlaczego nie upadły z daleka od siebie, w łagodnych równoległościach, w kojącym oddaleniu od siebie?

Odtąd codziennie rzucała pęk noży na ziemię, wymyśliła wróżbę. Ostrza zawsze ciągnęły do siebie, w swoim niezrozumiałym dla ludzi nożowym świecie chciały się do siebie tulić albo z sobą walczyć, jakby nie istniało inne rozwiązanie.

Po jakimś czasie wróciła do pracy w aptece, skończyło się zwolnienie, i gdy tylko miała wolną chwilę, przyglądała się półkom z truciznami. Kilka lat potem, będąc na rencie, wróciła do przeglądania żurnali i zamawiała u krawcowej stalowe garsonki, wszystkie do siebie podobne, jak mundurki.

Jak wygląda świat, kiedy życie staje się tęsknotą? Wygląda papierowo, kruszy się w palcach, rozpada. Każdy ruch przygląda się sobie, każda myśl przygląda się sobie, każde uczucie zaczyna się i nie kończy, i w końcu sam przedmiot tęsknoty robi się papierowy i nierzeczywisty. Tylko tęsknienie jest prawdziwe, uzależnia. Być tam, gdzie się nie jest, mieć to, czego się nie posiada, dotykać kogoś, kto nie istnieje. Ten stan ma naturę falującą i sprzeczną w sobie. Jest kwintesencją życia i jest przeciwko życiu. Przenika przez skórę do mięśni i kości, które zaczynają odtąd istnieć boleśnie. Nie boleć. Istnieć boleśnie – to znaczy, że podstawą ich istnienia był ból. Toteż nie ma od takiej tęsknoty ucieczki. Trzeba by było uciec poza własne ciało, a nawet poza siebie. Upijać się? Spać całe tygodnie? Zapamiętywać się w aktywności aż do amoku? Modlić się nieustannie?

Wszystko to robili oboje, ale każde osobno. Na zewnątrz wyglądało to, jakby byli normalnymi ludźmi i żyli jak inni. Może zresztą wszyscy tak żyją. Lata zmieniają wszystko oprócz tej tęsknoty. Włosy wypadają żółknie papier, budują się domy na peryferiach miast, zmieniają się ustroje, bogaci stają się biednymi, biedni bogatymi, umierają stare, samotne sąsiadki, buciki dzieci robią się za małe.

Tak bardzo byli teraz innymi ludźmi, że mogliby zmienić nazwiska i imiona; pójść do urzędu i napisać podanie: „Nie jesteśmy już tymi, kim byliśmy. Wnosimy o zmianę danych personalnych”, albo coś w tym rodzaju. Co na to ewidencje ludności, gdy ludzie przeobrażają się i zmieniają? Dlaczego dziecko nosi to samo imię co dorosły? Dlaczego kochana kobieta nazywa się tak samo, gdy zostanie zdradzona i porzucona? Dlaczego mężczyźni noszą wciąż to samo nazwisko, gdy wrócą z wojny, albo bity przez ojca chłopiec wciąż ma tak samo idiotycznie na imię, gdy zaczyna bić swoje dzieci?

A jednak z zewnątrz wyglądało to tak, jakby się nic nie zmieniło, ani między nimi, ani poza nimi, jakby świat usnął i tylko od czasu do czasu wzdrygał się od przelotnego koszmaru. Jakiś czas bali się jeszcze telefonu dzwoniącego zbyt wcześnie rano albo zbyt późno wieczorem i listów przynoszonych przez zmiennych jak pogoda listonoszy. Pewnie gdzieś tam na granicach jawy myśleli, że Agni jeszcze się odezwie, nagle, znienacka, jak grzmot pioruna. Czas nie śmie ruszyć tak świętych obrazów jak Agni. Nigdy już potem nie powiedzieli sobie „kocham cię”. Bo miłość stała się ukrytym kalectwem. Nie powiedzieli sobie o niczym, co wykroczyłoby poza zakupy, życzenia na kolejne Wigilie. Późno przychodzili z pracy, po południu on szedł na brydża, ona do kościoła, a czasem jeszcze przytulili się do siebie w nocy, nie z czułości, ale z zimna, bo dom był stary i trudno dawał się ogrzać. Za to w ich języku pojawił się niepostrzeżenie nowy zwrot, zwłaszcza gdy przychodziły jakieś kłopoty – „trzymajmy się razem”. „Trzymajmy się razem”, tak sobie powtarzali i brzmiało to jak zaklęcie.