Z początku zdawało im się, że poruszyła się któraś ze spróchniałych kłód, iście jakby miała zamiar zleźć z nasłonecznionej sterty i poszukać cienia wśród drzew. Dopiero uważniejsze spojrzenia pozwoliły dostrzec nietypowe dla kłody elementy — przede wszystkim cztery pary cienkich nóg o gruzłowatych stawach wznoszących się nad pobrużdżonym, nakrapianym i podzielonym na racze segmenty pancerzem.

— Tylko spokojnie — powtórzył cicho Geralt. - Nie prowokujcie go. Niech was nie zwiedzie jego pozorna nieruchawość. Nie jest agresywny, ale potrafi poruszać się błyskawicznie. Jeśli poczuje się zagrożony, może zaatakować, a na jego jad nie ma odtrutki.

Stwór powolutku wpełzł na kłodę. Przyglądał się ludziom i krasnoludom, wolno obracając osadzonymi na słupkach oczami. Prawie się nie poruszał. Czyścił końce odnóży, po kolei unosząc je i starannie poszczypnjąc imponującymi, ostrymi żuwaczkami.

— Tyle było wrzasku — oświadczył nagle bez emocji Zoltan, stając obok wiedźmina — żem myślał, że to coś naprawdę strasznego. Na przykład kawalerzysta z ochotniczej verdeńskiej formacji. Albo prokurator. A to, ot, taki sobie wyrośnięty pająkowaty skorupiak. Trzeba przyznać, ciekawe formy potrafi przybierać natura.

— Już nie potrafi — odrzekł Geralt. - To, co tam siedzi, to jest okogłów. Twór Chaosu. Wymierający relikt pokoniunkcyjny, jeśli wiesz, o czym mówię.

— Pewnie, że wiem — krasnolud spojrzał mu w oczy. - Chociaż nie jestem wiedźminem, specem od Chaosu i takich stworzonek. No, wielcem ciekaw, co Wiedźmin teraz zrobi z reliktem pokoniunkcyjnym. Dokładniej mówiąc, ciekaw jestem, jak Wiedźmin to zrobi. Użyjesz własnego miecza czy wolisz mój sihill?

— Ładna broń — Geralt rzucił okiem na miecz, który Zoltan wyciągnął z omotanej kocimi skórkami pochwy, wykonanej z laki. - Ale nie będzie potrzebna.

— Ciekawe — powtórzył Zoltan. - Mamy zatem stać i przyglądać się sobie wzajem? Czekać, aż relikt poczuje się zagrożony? A może zawrócić i wezwać na pomoc Nilfgaardczyków? Co proponujesz, zabójco potworów?

— Przynieście z wozu chochlę i pokrywkę od kociołka.

— Co?

— Nie dyskutuj ze specem, Zoltan — odezwał się Jaskier.

Percival Schuttenbach kopnął się do wozu i w mgnieniu oka dostarczył wymagane przedmioty. Wiedźmin mrugnął do kompanii, po czym z całej siły jął walić łyżką w pokrywkę.

— Dość! Dość! - wrzasnął po chwili Zoltan Chivay, — przyciskając dłonie do uszu. - Chochelkę, kurwa, zniszczysz! Skorupiak uciekł! Uciekł już, cholera jasna!

— Jeszcze jak uciekał! - zachwycił się Percival. - Aż się kurzyło! Mokro jest, a kurzyło się za nim, niech ja skonam!

— Okogłów — wyjaśnił chłodno Geralt, oddając krasnoludom lekko pogięte kuchenne utensylia — ma niezwykle czuły i wrażliwy słuch. Nie ma uszu, ale słyszy, ze się tak wyrażę, całym sobą. W szczególności metalicznych dźwięków nie jest w stanie znieść. Doznaje bólu…

— Nawet w rzyci — przerwał Zoltan. - Wiem, bo ja też doznałem, gdy zacząłeś tłuc w pokrywkę. Jeśli monstrum ma słuch czulszy niźli ja, współczuję mu. Nie wróci on tu aby? Nie przyprowadzi kolegów?

— Nie sądzę, by na świecie pozostało wielu jego kolegów. Sam okogłów też z pewnością nieprędko wróci w te strony. Nie ma się czego lękać.

— O potworach dyskutował nie będę — zasępił się krasnolud. - Ale twój koncert na instrumenty blaszane słychać było pewnie aż na Wyspach Skellige, nie wykluczałbym, że jacyś miłośnicy muzyki już ciągną w te strony, lepiej, by nas tu nie zastali, gdy nadciągną. Zwijamy obóz, chłopcy! Hej, niewiasty, odziewać się i przeliczyć dzieci! Wymarsz, żywo!

Gdy zatrzymali się na nocleg, Geralt postanowił wyjaśnić niejasności. Zoltan Chivay tym razem nie zasiadł do gry w gwinta, nie było więc problemów z odciągnięciem go w ustronne miejsce na szczerą męską rozmowę. Zaczął bez owijania w bawełnę.

— Gadaj, skąd wiedziałeś, że jestem wiedźminem?

Krasnolud łypnął na niego i uśmiechnął się przebiegle.

— Mógłbym chełpić się przed tobą mą spostrzegawczością. Mógłbym powiedzieć, że zauważyłem, jak zmieniają się twoje oczy po zmierzchu i w pełnym słońcu. Mógłbym też wykazać, żem krasnolud bywały i słyszałem niejedno o Geralcie z Rivii. Ale prawda jest bardziej banalna. Nie patrz wilkiem. Tyś dyskretny, ale twój przyjaciel bard śpiewa i gada, gęba mu się nie zamyka. Stąd wiem, jaka twa profesja.

Geralt wstrzymał się z zadaniem kolejnego pytania. I słusznie.

— No, dobra — podjął Zoltan. - Jaskier wygadał wszystko. Wyczuć musiał, że szczerość sobie cenimy, a tego, żeśmy do was przyjaźnie usposobieni, nie musiał przecie wyczuwać, bo my usposobień nie kryjemy. Krótko: wiem, dlaczego ci tak na południe pilno. Wiem, jakie to ważne i pilne sprawy do Nilfgaardu cię wiodą. Wiem, kogo tam szukać zamierzasz. I nie tylko z plotek poety. Mieszkałem przed wojną w Cintrze i słyszałem opowieści o Dziecku Niespodziance i białowłosym wiedźminie, któremu Niespodzianka była przeznaczona.

Geralt i tym razem nie skomentował.

— Reszta — podjął krasnolud — to już kwestia obserwacji. Poniechałeś tego skorupiatego obrzydliwca, chociażeś Wiedźmin, a wiedźmińską wszakże sprawą jest takie monstra tępić. Ale potwór nic złego twojej Niespodziance nie wyrządził, więc pożałowałeś miecza, przepędziłeś go tylko, w pokrywkę tłukąc. Boś tyś teraz nie Wiedźmin, ale szlachetny rycerz, któren porwanej i uciśnionej dziewicy na ratunek spieszy.

— Wciąż mnie oczami wiercisz — dodał, nadal nie mogę doczekać się odpowiedzi lub komentarza. - Wciąż zdradę węszysz, niespokojny, jak też wyjawiony sekret przeciw tobie obrócić się może. Nie gryź się. Dojdziemy wspólnie do Iny, wzajem sobie pomagając, wspierając się wzajem. Taki sam cel przed tobą, jak i przed nami: przeżyć i żyć dalej. Po to, by szlachetną misję kontynuować. Albo żyć zwyczajnie, ale tak, by nie musieć wstydzić się w godzinie śmierci. Ty myślisz, żeś się odmienił. Że świat się odmienił. A przecie taki ten świat jest, jaki wprzódy był, taki sam. I ty jesteś taki sam, jak byłeś. Nie gryź się.

— Porzuć myśl o odłączeniu się — Zoltan wznowił monolog, nie speszony milczeniem wiedźmina — i o samotnej podróży na południe, przez Brugge i Sodden ku Jarudze. Musisz poszukać innej drogi do Nilfgaardu. Chcesz, doradzę ci…

— Nie doradzaj — Geralt pomasował kolano, którego od kilku dni nie porzucał ból. - Nie doradzaj, Zoltan.

Odnalazł Jaskra, kibicującego łupiącym w gwinta krasnoludom. Bez słowa wziął poetę za rękaw i odciągnął w las. Jaskier od razu zorientował się, o co chodzi, wystarczyło mu jednego spojrzenia na twarz wiedźmina.

— Papla — powiedział cicho Geralt. - Gaduła. Kłapigęba. Jęzor by ci w leszczot należało wziąć, bałwanie ty. Wędzidło w zęby wsadzić.

Trubadur milczał, ale minę miał hardą.

— Gdy rozeszło się, że zacząłem z tobą przestawać — ciągnął Wiedźmin — niektórzy rozsądni ludzie dziwili się tej znajomości. Zdumiewało ich, że pozwalam ci podróżować ze mną. Doradzali mi, bym cię gdzieś na pustkowiu ograbił, udusił, wrzucił do wykrotu i przysypał ściółką. Zaiste, żałuję, że nie posłuchałem.

— Czy to był aż taki sekret, kim jesteś i co zamierzasz? — uniósł się nagle Jaskier. - Czy przed wszystkimi mamy się kryć i udawać? Te krasnoludy… To tak jakby nasza kompania…

— Ja nie mam kompanii — warknął. - Nie mam. I nie chcę mieć. Nie jest mi potrzebna. Rozumiesz?

— Pewnie, że rozumie — powiedziała Milva zza jego pleców. - I ja też rozumiem. Tobie nikt nie jest potrzebny, wiedźminie. Często to pokazujesz.

— Ja nie prowadzę prywatnej wojny — odwrócił się gwałtownie. - Zbędna mi jest kompania chwatów, bo nie idę do Nilfgaardu, by ocalić świat, obalić imperium zła. Idę do Ciri. Dlatego mogę iść samotnie. Wybaczcie, jeśli to nieładnie zabrzmi, ale reszta mnie nie obchodzi. A teraz odejdźcie. Chcę być sam.

Gdy po chwili odwrócił się, stwierdził, że odszedł tylko Jaskier.

— Miałem znowu sen — stwierdził krótko. - Milva, ja tracę czas. Ja tracę czas! Ona mnie potrzebuje. Ona potrzebuje ratunku.

— Mów — powiedziała cicho.. - Wyrzuć to z siebie. Choćby straszne było, wyrzuć.

— To nie było straszne. W moim śnie… Ona tańczyła. Tańczyła w jakiejś zadymionej budzie. I była, cholera jasna, szczęśliwa. Muzyka grała, ktoś wrzeszczał… Cała buda aż trzęsła się od krzyku i rzępolenia… A ona tańczyła, tańczyła, tupała obcasikami… A nad dachem tej cholernej budy, w zimnym, nocnym powietrzu… tańczyła śmierć. Milva… Mario… Ona mnie potrzebuje.

Milva odwróciła oczy.

— Nie tylko ona — szepnęła. Tak, by nie dosłyszał.

*****

Na następnym postoju Wiedźmin wykazał zainteresowanie sihillem, mieczem Zoltana, na który zdążył rzucić okiem podczas przygody z okogłowem. Krasnolud bez ociągania odwinął broń z kocich futerek i dobył jej z lakowej pochwy.

Miecz mierzył około czterdziestu cali, ważył zaś nie więcej niż trzydzieści pięć uncji. Pokryta na znacznej długości tajemniczymi znakami runicznymi klinga miała niebieskawe zabarwienie i była ostra jak brzytwa, przy odrobinie wprawy można by się nią ogolić. Dwunastocalowa, owinięta krzyżującymi się paskami jaszczurczej skóry rękojeść miała zamiast głowicy walcowatą mosiężną skuwkę, jelec był bardzo mały i misternie wykonany.

— Ładna rzecz — Geralt wykonał sihillem krótki, syczący młyniec, zamarkował szybkie cięcie od lewicy i błyskawiczne przejście do parady wysoką sekundą dester. W istocie, ładna sztuka żelaza.

— Hę! - parsknął Percival Schuttenbach. - Sztuka żelaza! Weź i lepiej się przyjrzyj, bo za chwilę gotów żeś to kawałkiem chrzanu nazwać.

— Miałem kiedyś lepszy miecz.

— Nie przeczę — wzruszył ramionami Zoltan. - Bo niechybnie pochodził z naszych kuźni. Wy, wiedźmini, umiecie mieczami wywijać, ale przecie sami ich nie robicie. Takie miecze tylko u nas się kuje, w Mahakamie, pod górą Carbon.

— Krasnoludy wytapiają stal — dodał Perciyal — i wykuwają warstwowe głownie. Ale to my, gnomy, zajmujemy się szlifem i ostrzeniem. W naszych warsztatach. Wedle naszej, gnomiej technologii, tak jak niegdyś robiliśmy nasze gwyhyry, najlepsze miecze świata.