Magda znała trupa. Bywał u niej w barze. Zamawiał najbardziej kolorowe koktajle. Siedział nad nimi zawsze sam, w milczeniu. Zostawiał napiwki wyższe niż rachunek. Ostatnim razem płacąc dotknął jej dłoni. Tak zupełnie bez powodu. Nigdy nic nie mówił. Magda nawet nie wie, jaki miał głos.

Za granicą nadziei

Prezerwatywy można kupić w każdym Realu, a gdy ktoś nie lubi lub nie ufa Niemcom, w Geancie. Malinowe, truskawkowe, ekstracienkie lub z „wygodnym zbiorniczkiem na ejakulat”,. Nie ma tylko jeszcze czarnych prezerwatyw. „Bo czarny wyszczupla” – mówi Magda.

Poza tym prawie każdy niewyznaniowy ginekolog przepisze pigułki, l to takie wyznaniowe poprawne. To znaczy „nieporonne”. Mimo to studentki ciągle zachodzą w niepożądaną ciążę. Nawet w tych miastach, gdzie są Reale i Geanty, i gabinety ginekologów. Potem, gdy już trudno zakryć brzuch obszernym swetrem, jadą na wieś, skąd przyjechały, i na rodzinnym konsylium ustala się. że urodzą. Dziadek się wstydzi, ale pomoże. Babcia płacze, ale pomoże tym bardziej. Przecież ona ciągle jeszcze dobrze pamięta swoją niepożądaną. Cieszą się przy tym, że wieś się nie dowie, bo córka nie musi chodzić do kościoła w niedzielę. Jest przecież w mieście na studiach.

Anita byta na czwartym roku biologii i w czwartym miesiącu ciąży, gdy w czarnym obszernym swetrze pojechała na wieś na konsylium. Najgorsze jest to, że Bartek jest odpowiedzialny i był przed poczęciem w supermarkecie Geant. Tylko że im pękła prezerwatywa. Pękają opony, to może pęknąć i „gumka”. Anita jest oczytana, więc wiedziała o tych tabletkach na het day after. Pojechali do sąsiedniego miasta – bo w swoim Anita się wstydziła – i chodzili po aptekach. To była niedziela. W jednej pani magister spojrzała na nią jak na prostytutkę, w innej powiedziała, że „to legalna apteka i tego nie prowadzą”. W trzeciej, na dużym robotniczym osiedlu, dowiedzieli się, że muszą mieć receptę od ginekologa. Nie znali żadnego ginekologa, który przyjmuje w niedzielę. Szczególnie w tym obcym mieście. Zresztą wydal prawie wszystkie pieniądze na bilet kolejowy. Przed tą trzecią apteką Anita policzyła, że tak naprawdę to i tak musiała mieć dni niepłodne, więc wrócili na dworzec.

Dwa miesiące temu Anita urodziła. Dziewczynkę. Na imię dali jej Julia. Jest zdrowym, radosnym dzieckiem, tyle że nie ma gałek ocznych. Anita, tak twierdzi ginekolog, musiała najprawdopodobniej zetknąć się w czasie ciąży z kimś chorym na różyczkę. Często właśnie to powoduje zmiany genetyczne prowadzące do „niewykształcenia pewnych organów”. Czasami gałek ocznych. W akademiku człowiek styka się z chorymi na wszystko. Także na różyczkę.

Anita i Bartek to przyjaciele Remka. Mieszkali z nim w tym samym akademiku. Teraz Anita wróciła na wieś. Remek miał załzawione oczy, gdy mi o tym opowiadał. Przy Magdzie. U nas na stancji. Bo Remek jest ojcem chrzestnym Julii.

Gdy dziecko nie ma gałek ocznych, to rodzice mają prawo być za granicą nadziei. Tak uważa Remek. Ja też tak uważam, l zastanawiam się, co Bóg miał na myśli, dopuszczając do tego… Gdy Remek wyszedł, Magda powiedziała tylko „kurwa mać” i zamknęła się na cały dzień w swoim pokoju.

Żyła bez mężczyzn. To znaczy bez mężczyzn, którzy byliby na tyle sensowni, aby choć przez chwilę pomyślała, że mogłaby chcieć, aby ją dotknęli. Remek dotykał ją słowami i swoim optymizmem. Ale Remek byt poza granicami dotyku. Miał dla niej tylko głowę i serce.

Wszystko miało swój bieg. Swój plan. To nieprawda, że codzienność, zaczynająca się siedem razy w tygodniu myciem zębów rano i kończąca zmywaniem makijażu wieczorem, jest nudna. W tym czasie można mieć normalne życie. Ciekawe. Pełne zdarzeń. Regularne. Bez erupcji, ale także bez poparzeń i grzechu. Kolokwia, egzaminy, biblioteka, książki. Czasami wino wieczorem. Dużo muzyki.

Odkryła jazz. Getz, Metheny. Dawała korepetycje, tłumaczyła. Pisała błoga. W piątki, gdy nic nie było w planie na weekend, zasypiała w Szczytnie. Czasami zabierała tam Magdę. Nawet nie musiała jej tego wcześniej zapowiadać. Na słowo „Szczytno” Magda po prostu dzwoniła do baru i mówiła, że jej nie będzie. Ani w piątek, ani w sobotę i „niech sobie wezmą za ladę tę małą cycatą z Holidayu. Ona także odróżnia piwo od wina i ma zawsze wolne przebiegi na weekend”. I odkładała słuchawkę.

Te weekendy z Magdą w Szczytnie byty za każdym razem jakieś takie i odświętne. Trochę jak kolacje wigilijne. Magda przygotowywała z jej j ojcem kolację w kuchni. Ona nakrywała stół. Potem Magda przebierała się w sukienkę i jedli kolację. Czasami po kolacji oglądali filmy na DVD przywiezione przez Magdę. Późnym wieczorem szli na spacer nad jezioro. Tony zasypia! w łóżku Magdy. Gdy wracały autobusem do domu, Magda była zamyślona i milcząca.

Toruń wspominała jak wakacyjną miłość kolonistki lub harcerki. Opisała to w pamiętniku. Przeklęta. Opłakała. Odcierpiała. Zostały po nim jakieś wysuszone kwiaty w kartoniku, książki z jego dedykacją i kilka kartek wystanych z różnych miast na świecie. Jedyne, z czym nie mogła sobie jeszcze poradzić, to wracające wspomnienie tego, jak szukał jej niecierpliwie, aby upewnić się, że leży obok niego w nocy. I tego : szeptu ulgi i radości, gdy ją znajdował. Ale wiedziała, że i z tym sobie kiedyś poradzi.

Andrzej…

Zniknął, jak gdyby zamknęli go w więzieniu. Wprawdzie bez widzeń, ale z dostępem do Internetu. Tego nie było przecież nawet w tym hightech więzieniu na Rakowieckiej. Nie wiedziała, jak on to robił, ale zdarzało się, że gdy zostawiała komputer on – line i odchodziła na jakiś czas, to gdy wracała, miała zaktualizowane programy. I suchy „readme” plik z instrukcją, co zostało zmienione i w co ma kliknąć, aby to działało. Nic więcej. Tak jakby chciał dotrzymać danego jej słowa, że będzie opiekował się jej komputerem. Klikała i zawsze działało. „Readme” nie zawierają przeważnie żadnych czułości, ale mimo to szukała czegoś w ostatnich liniach pliku. Czegoś od niego. Chociaż zwykłego „pozdrawiam”. Nigdy nic nie znajdowała.

Wszystko miało swój spokojny bieg. Do tego wtorku. Tak naprawdę do poniedziałku wieczorem. Była już w łóżku i czytała Zeldina. Intymną historię ludzkości. Po angielsku. Prawdziwy hymn na cześć kobiet. Zadzwonił telefon. Było krótko przed północą. O tej porze dzwonił czasami on. I kochali się czasami na GSM – ie. On w Gdańsku lub w Getyndze. Ona tutaj. Ale to było dawno. Poza tym nie znał tego numeru.

To byt Remek. Powiedział jej, że cały dziekanat jej szuka. Od wczoraj. Panie z dziekanatu wywiesiły nawet plakat przy wejściu. Taki list gończy z jej nazwiskiem i imieniem. Ma natychmiast tam pojechać.

Nie mogła usnąć. Była tam już przed ósmą. Panie z dziekanatu byty podniecone. Pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, kolega ze studiów pana dziekana dzwoni od trzech dni do dziekanatu i jej szuka. W bardzo ważnej sprawie. A one szukają jej po całym mieście. Wysyłają studentów, aby jej szukali. Wywieszają plakaty. A jej nigdzie nie ma. Tak nie może być. Bo pan profesor doktor habilitowany z Gdańska, przyjaciel pana rektora, oczarował panie z dziekanatu i one mu ją znajdą… Wytrzasną spod ziemi.

Podały jej kartkę z numerem telefonu i zajęty się piciem kawy.

Kupiła kartę telefoniczną. Nie chciała dzwonić z komórki. Kolonie się przecież dawno skończyły. Jej ręce drżały, gdy wybierała numer. Przy długim sygnale odwiesiła słuchawkę. Wyszła z dziekanatu. Musiała się uspokoić. Poszła na rynek. Usiadła w kawiarni, zamówiła kawę. Zapłaciła kelnerce, zanim ta przyniosła kawę do stolika. Wyszła. Znalazła automat w bocznej uliczce.

Martyna… – powiedziała do słuchawki.

Zapadła cisza. Czekała.

Marty, ja…, to znaczy… Marty… wybacz mi…

Doktorant jego kolegi z katedry popełnił plagiat. Skopiował pracę jego magistranta. Zmienił trochę przypisy i przedłożył to jako swoją pracę doktorską. On to natychmiast odkrył. Powiedział doktorantowi. Wtedy ten wyjął kopertę z fotografiami. Ich fotografiami. Gdy ją całuje na plaży w Sopocie, gdy trzyma jej dłonie w kawiarni w Toruniu, gdy tuli ją pod parasolem na Starówce w Gdańsku.

Normalny szantaż.

On chce iść do dziekana. Potem do swojej żony. Inaczej nie może. Gdyby zrobił inaczej, musiałby zwymiotować na siebie.

Ale przedtem chce jej o tym powiedzieć. Bo on się z tymi fotografiami utożsamia. I żadnej nie zaprzeczy. I że to są tak naprawdę piękne zdjęcia. I ona jest na tych zdjęciach po prostu… Po prostu jest. I że on się nią i tym, co było między nimi, nie da żadnemu skurwielowi szantażować.

Nigdy.

Słuchała. I nagie było jak wtedy, gdy znajdował ją obok siebie w nocy i ucieszony jak dziecko tulił do siebie. Tak samo. Tyle że tutaj, na tej ulicy Przy automacie telefonicznym.

Powiedziała tylko:

Idź do dziekana. Ja dam sobie radę. I odłożyła słuchawkę.

***

[Renata Palka – Smagorzewska]

Jej pierwszy odruch byt histeryczny. Wrócić do domu, poprosić ojca, żeby pilnował drzwi i zrzucał ze schodów każdego, kto będzie próbował się do niej dostać. Tak zresztą reagowała najczęściej w sytuacjach krytycznych. Do rangi rodzinnej epopei urosła opowieść o zbitym przez małą Martynkę kryształowym wazonie. Ostatni raz słyszała tę opowieść w czasie kolacji. Ojciec opowiadał ją Magdzie, kiedy byty w Szczytnie. Magda kroiła cebulę. Zalewała się od łez i była tak ślicznie zarumieniona od ciepła, które bito z patelni.

Wazon byt, z nie wiadomo jakich względów, przedmiotem otoczonym niezwykłą czcią. Martynka bawiła się rurą od odkurzacza. W pewnym momencie uruchomiła silnik. I stało się coś niezwykłego. Wazon rozleciał się na tysiąc okruchów podobnych do gradowych kulek. Wydał z siebie coś w rodzaju lekkiego westchnienia. Martyna schowała się do szafy. Po kilkunastu minutach tkania zasnęła w niej.

Finał byt taki, że rodzice reklamowali wazon i dostali drugi, taki sam. Eksperci orzekli, że w ten sposób kryształy rozsypują się bardzo rzadko. Jeden przypadek na dziesięć tysięcy kryształowych cacek. Jakaś niezrozumiała dla zwykłych śmiertelników wada. Pęka kryształowe serce…

I jej tak pękło. Miała wrażenie, że tak się właśnie stało…