— Gdzie Ciri? — spytał bez ogródek Yarpen Zigrin. - Chyba nie…
— Nie — przerwał szybko Geralt. - Przyjedzie tu. Tylko jej patrzeć. No, brodacze, opowiadajcie, co tam u was słychać.
— Nie mówiłem? — rzucił z przekąsem Yarpen. - Nie mówiłem, Zoltan? Wraca z końca świata, gdzie, jeśli wierzyć plotkom, brodził we krwi, zabijał smoki i obalał cesarstwa. A nas pyta, co u nas słychać. Cały wiedźmin.
— Czym tu tak — wtrącił się Jaskier, węsząc — smakowicie niesie?
— Obiadem — powiedział Yarpen Zigrin. - Mięskiem. Zapytaj, Jaskier, skąd mamy mięsko.
— Nie zapytam, bo znam ten dowcip.
— Nie bądź świnia.
— Skąd macie mięsko?
— Samo przypełzło.
— A teraz poważnie — Yarpen otarł łzy, choć dowcip, prawdę powiedziawszy, był dość leciwy. - Z żarciem jest sytuacja kryzysowa, jak to po wojnie. Mięsa nie uświadczysz, nawet drobiu, o rybę też trudno… Źle jest z mąką i kartoflem, strączkowymi… Farmy popalone, składy pograbione, stawy pospuszczane, pola ugorem…
— Obrót leży — dodał Zoltan. - Nie ma przewozu. Funkcjonuje tylko lichwa i handel wymienny. Widzieliście bazar? Obok nędzarzy, wyprzedających i wymieniających resztki dobytku, zbijają fortuny spekulanci…
— Jeżeli do tego wszystkiego nadarzy się nieurodzaj, zimą ludzie na zaczną mrzeć z głodu.
— Naprawdę tak źle?
— Jadąc z południa, musiałeś mijać wsie i osady. Przypomnij sobie, w ilu słyszałeś szczekanie psów.
— Jasna cholera — Jaskier palnął się w czoło. - Widziałem… Mówiłem ci, Geralt, że to nie było normalne! Że czegoś brakowało! Ha! Teraz kojarzę! Nie było słychać psów! Nigdzie nie było…
Urwał nagle, spojrzał w stronę pachnącej czosnkiem i ziołami kuchni, a w jego oczach zjawił się przestrach.
— Bez obaw — parsknął Yarpen. - Nasze mięsko nie z tych, co szczeka, miauczy lub woła: "Litości!" Nasze mięsko jest całkiem inne. Godne królów!
— Zdradź wreszcie, krasnoludzie!
— Gdyśmy dostali wasz list i jasne się stało, że spotkamy się właśnie w Rivii, kombinowaliśmy z Zoltanem, czym by tu was podjąć. Kombinowaliśmy, kombinowaliśmy, aż nam się od tego kombinowania sikać zachciało, zaszliśmy tedy do nadjeziornej olszynki. Patrzymy, a tam zatrzęsienie wręcz ślimaków winniczków. Wzięliśmy więc wór i nałapaliśmy milutkich mięczaków, ile tylko w ten wór wlazło…
— Dużo nam uciekło — pokiwał głową Zoltan Chivay. - Myśmy byli krzynkę pijani, a one diablo szybkie.
Oba krasnoludy znowu popłakały się ze śmiechu z kolejnego niemłodego dowcipu.
— Wirsing — Yarpen wskazał krzątającego się przy piecu karczmarza — zna się na przyrządzaniu ślimaków, a rzecz ta, wiedzieć wam trzeba, niemałych wymaga arkanów. Onże jednak zawołanym jest kuchmistrzem. Zanim owdowiał, prowadził z żoną traktiernię w Mariborze z taką kuchnią, że sam król podejmował u niego gości. Zaraz pojemy, mówię wam!
— A wcześniej — skinął Zoltan — zakąsimy świeżo uwędzoną sieją schwytaną na szarpaka w bezdennej otchłani tutejszego jeziora. I popujemy siwuchą z otchłani tutejszej piwnicy.
— I opowieść, panowie — przypomniał Yarpen, nalewając. - Opowieść!
Sieja była jeszcze ciepła, tłusta, pachnąca dymem olchowych trocin. Wódka była zimna, aż zęby rwały.
Najpierw opowiadał Jaskier, kwieciście, potoczyście, kolorowo i ze swadą, strojąc opowieść w ornamenty tak kraśne i fantazyjne, że niemal przysłaniające bujdę i konfabulację. Potem opowiadał wiedźmin. Opowiadał samą prawdę, a mówił tak sucho, drętwo i bezbarwnie, że Jaskier nie wytrzymał i wtrącał się co i rusz, za co zbierał od krasnoludów reprymendy.
A później opowieść skończyła się i zapadła długa cisza.
— Za Milvę łuczniczkę! - Zoltan Chivay odchrząknął, zasalutował kubkiem. - Za Nilfgaardczyka. Za Regisa zielarza, który w swej chacie ugościł wędrowców bimbrem z mandragory. I za ową Angouleme, której żem nie znał. Niech im będzie lekka ziemia, wszystkim. Niechaj mają tam, w zaświatach, grubo wszystkiego, czego na tym świecie było im szczupło. I niechaj po wsze czasy żyją ich imiona w pieśniach i opowieściach. Wypijmy.
Wirsing, chłopisko szpakowate, blade i chude jak szczapa, istne zaprzeczenie stereotypu karczmarza i mistrza arkanów kuchennych, wniósł na stół koszyk bielutkiego i pachnącego chleba, a po nim ogromny drewniany talerz, na którym na podściółce z liści chrzanu leżały ślimaki, skwierczące i pryskające czosnkowym masłem. Jaskier, Geralt i krasnoludy ostro wzięli się za jedzenie. Posiłek był wykwintnie smaczny i przy tym niezwykle zabawny, zważywszy konieczność żonglerki dziwacznymi kleszczykami i widełkami.
Jedli, mlaskali, chwytali na chleb wyciekające masło. Klęli pogodnie, gdy jeden z drugim ślimak wyprysnął się z kleszczyków. Dwa młode kotki miały dziką uciechę, turlając i goniąc po podłodze puste skorupki.
Zapach płynący z kuchni dowodził, że Wirsing piecze drugą porcję.
Yarpen Zigrin niechętnie machnął ręką, ale zdawał sobie sprawę, że wiedźmin nie odpuści.
— U mnie — powiedział, wysysając skorupkę — w zasadzie nic nowego. Trochę się powojowało… Trochę się porządziło, bo mnie podstarościm wybrali. Będę robił karierę w polityce. W każdym innym interesie duża konkurencja. A w polityce dureń na łapowniku i złodziejem pogania. Łatwo się wybić.
— Ja tam — rzekł Zoltan Chivay, gestykulując trzymanym w szczypcach ślimakiem — do polityki smykałki nie mam. Ja hemernię parowo-wodną zakładam, do spółki z Figgsem Merluzzo i Munro Bruysem. Pamiętasz ich, wiedźminie, Figgsa i Bruysa?
— Nie tylko ich.
— Yazon Varda poległ pod Jarugą — poinformował sucho Zoltan. - Całkiem głupio, w jednej z ostatnich potyczek.
— Szkoda chłopa. A Percival Schuttenbach?
— Gnom? O, ten ma się dobrze. Chytrek, od zaciągu się wykręcił, jakimiś prastarymi gnomimi prawami się zasłaniając, niby że mu religia wojować zabrania. I udało mu się, choć wszyscy przecie wiedzieli, że on cały panteon bogów i bogiń oddałby za marynowanego śledzia. Teraz ma warsztat jubilerski w Novigradzie. Wiesz, odkupił ode mnie papugę, Feldmarszałka Dudę, i zrobił z ptaka żywą reklamę, wyuczywszy wołać: "Brrrylanty, brrylanty". I wyobraź sobie, to działa. Gnom ma klienteli od cholery, pełne ręce roboty i nabitą kasę. Tak, tak, to jest Novigrad! Tam pieniądz na ulicach leży. Dlatego też i my naszą hamernię zamierzamy w Novigradzie uruchomić.
— Będą ci ludzie drzwi gównem mazać — powiedział Yarpen. - Kamieniami w okna miotać. I zaplutym karłem nazywać. Nic ci nie pomoże, żeś kombatant, żeś się za nich bił. Będziesz pariasem w tym twoim Novigradzie.
— Jakoś będzie — rzekł wesoło Zoltan. - W Mahakamie za duża konkurencja. I za dużo polityków. Napijmy się, chłopaki. Za Caleba Strattona. Za Yazona Vardę.
— Za Regana Dahlberga — dodał Yarpen, pochmurniejąc. Geralt pokręcił głową.
— Regan też…
— Też. Pod Mayeną. Sama została stara Dahlbergowa. Ach, do diaska, dość, dość o tym, napijmy się! I pospieszmy się z tymi ślimakami, bo Wirsing już niesie drugą michę!
Krasnoludy, popuściwszy pasów, wysłuchały opowieści Geralta o tym, jak to książęcy romans Jaskra skończył się na szafocie. Poeta udawał urażonego i nie komentował. Yarpen i Zoltan ryczeli ze śmiechu.
— Tak, tak — rzekł na koniec Yarpen Zigrin, wyszczerzywszy zęby. - Jak mówi stara piosenka: chłop, co w ręku łamie sztaby, nie oprze się woli baby. Kilka świetnych przykładów słuszności tego porzekadła zebrało się dziś za jednym stołem. Zoltan Chivay, żeby daleko nie szukać. Opowiadając, co tam u niego nowego, zapomniał dodać, że się żeni. Wkrótce, bo we wrześniu. Szczęśliwa wybranka nazywa się Eudora Brekekeks.
— Breckenriggs! — skorygował dobitnie Zoltan, marszcząc brew. - Zaczynam mieć dość poprawiania ci wymowy, Zigrin. Bacz, albowiem ja, gdy mam czegoś dość, potrafię przypieprzyć!
— Gdzie ślub? I kiedy dokładnie? — pojednawczo wpadł w słowo Jaskier. - Pytam, bo może zajrzymy. Jeśli zaprosisz, rozumie się.
— Nie ustalono jeszcze co, gdzie, jak i czy w ogóle — bąknął Zoltan, najwyraźniej skonfundowany. - Yarpen uprzedza fakty. Niby jesteśmy z Eudorą po słowie, ale czy to można wiedzieć, co będzie? W takich, kurwa, czasach?
— Drugi przykład babskiej wszechmocy — kontynuował Yarpen Zigrin — to Geralt z Rivii, wiedźmin.
Geralt udawał zajętego ślimakiem. Yarpen parsknął.
— Odzyskawszy oto cudem swoją Ciri — podjął — pozwala jej odjechać, godzi się na ponowne rozstanie. Zostawia ją znowu samą, chociaż, jak tu słusznie ktoś zauważył, czasu nie są, kurwa, najspokojniejsze. A wszystko to dany wiedźmin robi dlatego, że tak chce pewna kobieta. Wiedźmin wszystko i zawsze robi tak, jak chce tego owa kobieta, znana ogółowi jak Yennefer z Vengerbergu. I żeby to jeszcze dany wiedźmin coś z tego miał. Ale on nie ma. Zaiste, jak mawiał król Dezmod, zaglądnąłwszy po skończonej potrzebie do nocnika: "Rozum nie jest w stanie tego ogarnąć".
— Proponuję — Geralt z przemiłym uśmiechem wzniósł kubek — napić się i zmienić temat.
— O, to, to — powiedzieli w duecie Jaskier i Zoltan.
Wirsing wzniósł na stół trzecią, a potem czwartą michę ślimaków winniczków. Nie zapomniał też, ma się rozumieć, o chlebie i gorzałce. Biesiadnicy nasycili się już nieco jadłem, nic tedy dziwnego, że toasty wznoszono nieco częściej. Nic też dziwnego, że do dyskursu coraz częściej i gęściej zakradała się filozofia.
— Zło, z którym walczyłem — powtórzył wiedźmin — było przejawem działań Chaosu, działań obliczonych na to, by zakłócić Ład. Tam bowiem, gdzie szerzy się Zło, Ład zapanować nie może, wszystko, co Ład zbuduje, runie, nie ostoi się. Światełko mądrości i płomyk nadziei, żar ciepła, miast rozbłyskać, zgasną. Będzie ciemno. A w ciemności będą kły, pazury i krew.
Yarpen Zigrin pogładził brodę zatłuszczoną wyciekłym ze ślimaków czosnkowoziołowym masłem.
— Bardzo to ładnie powiedziane, wiedźminie — przyznał. - Ale, jak rzekła młodziutka Cerro do króla Vridanka na ich pierwszej schadzce: "Niebrzydka rzecz, ale czy ma jakieś zastosowanie praktyczne?"