– Laudetur Iesus Christus – powiedział nieco drżącym głosem ksiądz Ignacy Fedusiewicz.
Kiedy zegar na ratuszu uderzył po raz ósmy, arcybiskup Bolesław Twardowski zamknął okno w swej rezydencji na ulicy Czarnieckiego i dwa ostatnie dźwięki dzwonu zostały wytłumione. Spojrzał na kopułę Dominikanów i drzewa skweru przy budynku Straży Pożarnej. Następnie odwrócił się do stojącego za biurkiem młodego księdza i wyciągając pierścień do pocałowania, odpowiedział:
– In saecula saeculorum. Siadaj, chłopcze.
Metropolita lwowski sam również usiadł za potężnym orzechowym biurkiem i otworzył srebrne pudełko na papierosy. Wyjął papierosa Egipskiego i przypalając go, po raz setny zapytał w duszy sam siebie, czy nałóg nikotynowy jest rzeczywiście dostatecznie usprawiedliwiony poprzez wspieranie hurtowni tytoniowej należącej do kościelnego charytatywnego dzieła „Rodzina Sieroca”, gdzie – zgodnie z jego zaleceniem – paląca część kleru zaopatrywała się w tytoń. Niespecjalnie podobał mu się czujny i uważny wzrok młodego księdza. Jego oczy za drucianymi okrągłymi okularami pytały: czy to przystoi metropolicie palić w towarzystwie jakiegoś podrzędnego kapłana? Arcybiskup uznał w duchu, że ma nadzwyczajne powody do tego, aby uspokajać swe nerwy wonnym dymem, i przesunął gazetę po blacie biurka w stronę księdza Fedusiewicza.
– Czytałeś dzisiejszy dodatek nadzwyczajny „Słowa”? – zapytał arcybiskup Twardowski.
– Wasza Ekscelencjo, całe miasto już mówi o zabójstwie małego Henia Pytki. – Ksiądz Fedusiewicz nie odpowiedział wprost na zadane pytanie.
– A co wie całe miasto o człowieku, który odnalazł zwłoki tego nieszczęsnego chłopca? – zapytał hierarcha, odkładając papierosa na brzeg kryształowej popielnicy.
– Mówiąc całe miasto, Wasza Ekscelencjo – ksiądz poruszył się niespokojnie, jak uczniak nieprzygotowany do odpowiedzi – miałem na myśli moich chłopców z bursy. Na dzisiejsze śniadanie niektórzy z nich się spóźnili. Przyszli z dodatkiem nadzwyczajnym „Słowa” i cały czas dyskutowali o morderstwie Henia Pytki.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie.
– Gazety pisały tylko tyle, że ciało chłopca odnalazł w wychodku na swoim podwórku jakiś aptekarz i zawiadomił policję.
– Podano nazwisko tego aptekarza?
– Nie. Chłopcy mieli trzy różne gazety. Ale o ile wiem, nikt inny nie napisał o tej potworności. Pewnie tylko „Słowo” ma informatorów na policji. Moi chłopcy nie wyczytali tam żadnego nazwiska.
Arcybiskup zdusił papierosa i podszedł do wspaniałej szafy gdańskiej. Otworzył ją i z górnej półki wyjął szarą kartonową teczkę zawiązywaną na tasiemki.
– Nie tylko „Słowo” ma swoich informatorów, chłopcze. My mamy lepszych. Wiemy, jak się nazywa ten aptekarz – powiedział, otworzył teczkę i poprawił okulary na nosie. – Adolf Aschkenazy. Tak się właśnie nazywa. I mimo że wszystkie gazety były posłuszne nakazowi policji i żadna nie podała nazwiska tego człowieka, jutro będzie je znał cały Lwów, jeśli nie cała Polska. Otóż jutro wszyscy będą wiedzieć, że Izraelita Adolf Aschkenazy znalazł w swym ustępie chrześcijańskie dziecko z wieloma ranami od noża. Wiesz, co to znaczy?
Młody duchowny aż powstał z krzesła.
– Tak… Nie, to nie może być. – Ksiądz Fedusiewicz nie mógł opanować drżenia rąk i nerwowych ruchów ramionami. – Przecież nikt nie uwierzy, że żydowski aptekarz popełnił mord rytualny na katolickim dziecku, a potem zawiadomił policję! To niemożebne!
– Ludzie nie w takie rzeczy uwierzyli. – Arcybiskup podszedł do młodego człowieka i położył mu rękę na ramieniu. – Wiesz, chłopcze, jak bardzo cenimy twoją pracę z młodzieżą pro publico bono?
– Dziękuję, Ekscelencjo – wyszeptał ksiądz Fedusiewicz.
– Twój ciężki codzienny znój z tymi młodymi, poszukującymi prawdy i żarliwymi duchami – ciągnął arcybiskup. – Z tymi radykalnymi akademikami, którzy są czasami tak zapalczywi, tak owładnięci szlachetnymi ideami narodowymi, że sięgają po metody gwałtowne, których my nie pochwalamy. Ty, jako duszpasterz mający najbliższy kontakt z tymi młodzieńcami, potrafisz ich poskromić, potrafisz skierować ich entuzjazm na właściwe tory. Wiesz, dlaczego cię zaprosiliśmy? – Podszedł do biurka i stuknął palcem w gazetę. – Dlatego. Zrób wszystko, aby zapobiec radykalizacji nastrojów wśród akademików. Zdradź im nazwisko aptekarza i przemów do rozsądku – skrzywił się, jakby rozbolał go ząb – zanim niektórzy księża w najbliższą niedzielę oskarżą Żydów o mord rytualny na chrześcijańskim dziecku. To wszystko.
– Dziękuję za zaufanie, Wasza Ekscelencjo – ksiądz Fedusiewicz z pokorą pochylił głowę – ale pragnę Ekscelencję uspokoić. Do niedzieli prawdziwy morderca będzie siedział u Brygidek.
– Skąd jesteś tego taki pewien?
– Bo tę sprawę na pewno poprowadzi komisarz Popielski – powiedział młody kapłan pewnym głosem.
– Oby ją skończył jak najszybciej. – Hierarcha westchnął z pewną ulgą i wyciągnął w stronę rozmówcy dłoń z pierścieniem. – Oby. Vale, carissime!
Komisarz Edward Popielski, o którym mówiło całe miasto, wcale nie sprawiał wrażenia, jakby pochłaniała go sprawa elektryzująca lwowską ulicę. W ów feralny dzień, kiedy znaleziono nieszczęsnego chłopca, nie był uchwytny ani w pracy, ani w domu, a wieczór spędził w pewnym tajnym pomieszczeniu, gdzie się oddawał tajemniczym praktykom. Położył się spać nad ranem, lecz nie spał dobrze i budził się kilkakrotnie. O godzinie pierwszej po południu przebudził się na dobre, ziewnął i spowity w bordową bonżurkę z aksamitnymi wyłogami udał się do łazienki. Po drodze przywitał się – już po raz drugi tego dnia – ze swoją kuzynką Leokadią Tchorznicką, z którą mieszkał od lat dwudziestu z okładem. Po uwolnieniu swojego organizmu od nadmiaru płynów, po ochlapaniu wodą twarzy i łysiny, Popielski ogolił się, wtarł w policzki krem Nivea, a potem rozpylił gumową gruszką perfumy Sapodor, których zapach – mieszanina goryczy piżma i żywicy – przypominał mu woń rozgrzanych syberyjskich sosen. Wrócił do swojej sypialni, udając, że nie widzi pytających spojrzeń Leokadii oraz okrągłych z ciekawości oczu poczciwej Hanny Półtoranos, ich długoletniej służącej. Wyczuwał, o co chcą go zapytać obie kobiety – o to, co pragnie dziś wiedzieć cały Lwów: kiedy ujmie bestię, która wyryła w ciele Henia Pytki hieroglify bólu.
Teraz Popielskiego interesowało jednak bardziej to, czy brązowy krawat w białe grochy harmonizuje z garniturem, który dzisiaj miał zamiar włożyć po raz pierwszy. Chciał być dobrze odziany w ten szczególny dla siebie dzień.
Przyłożył koszulę z krawatem do marynarki. Harmonia barw była oczywista. Beżowy garnitur w cienkie niebieskie prążki pasował idealnie do krawata i do koszuli z odpinanym, lśniąco białym ceratowym kołnierzykiem. Popielski, zadowolony z efektu, włożył bieliznę i cienkie jak pajęczyna czarne skarpetki. Na stopy nasunął jasne dziurkowane trzewiki, a mankiety koszuli przebił złotymi spinkami. Włożywszy na głowę kapelusz, a na oczy czarne przeciwsłoneczne okulary, zapalił papierosa przed lustrem w przedpokoju. Potem, przeprosiwszy za niezjedzenie śniadania, pożegnał się z obiema niewiastami i zszedł po schodach. Ruszył przez podwórko. Wiedział, że na balkonie prowadzącym do klatki schodowej dla służby stoi poczciwa Hanna i zadaje sobie to samo pytanie co całe miasto.
Przeszedł przez podwórko i znalazł się na ruchliwej ulicy Obrony Lwowa. Nie poszedł jednak drogą, którą popołudniami przemierzał przez lat bez mała dwadzieścia. Nie skierował się w górę ulicy, w stronę narożnego gmachu policji, lecz przebiegł ulicę na skos i poszedł prosto w stronę widocznej ponad drzewami kopuły Ossolineum.
Nasunął kapelusz głęboko na czoło, aby jeszcze lepiej zabezpieczyć swe oczy epileptyka przed światłem słońca, rozrzedzanym przez gałęzie i liście drzew. Epileptyczny impuls, jaki wytwarzało słońce iskrzące się na wodzie lub przebijające przez poruszane wiatrem gałęzie, poznał jako student Uniwersytetu Wiedeńskiego, krótko przed wielką wojną. Pewnego letniego dnia podczas gry w szachy w parku Prater Popielski spojrzał na gałęzie drzew, jakby tam szukał natchnienia do trudnego kombinacyjnego posunięcia. Spojrzawszy w niebo, poczuł ból głowy i nieopanowaną senność. Upadł na ziemię, trząsł się kilka minut i oddał bezwiednie mocz, ku zgrozie swojego przeciwnika i licznych kibiców. Tegoż dnia wieczorem odwiedził jego stancję sędziwy medyk. Wysłuchał uważnie opowieści chorego. Zanotował, iż ten już w dzieciństwie miał kilka ataków choroby, która jednak ustąpiła w okresie dojrzewania. Jak się okazało, była uśpiona i czekała na swój świetlny impuls. Doktor zdiagnozował ją jako epilepsia photogenica, przepisał Popielskiemu veronal i zalecił unikanie rozproszonego światła dziennego poprzez użycie ciemnych okularów, parasola et cetera. Popielski, pamiętając o swym upokorzeniu, potraktował wskazówki doktora nader poważnie. Nie chcąc już nigdy w życiu dopuścić do palącego wstydu, jaki odczuwał po swoim wiedeńskim ataku, zaczął radykalnie unikać światła słonecznego i po prostu przeszedł na wieczorno-nocny tryb życia. Musiał przez to porzucić studia matematyczne na rzecz filologicznych, na których wykłady odbywały się zwykle wieczorami. Potem wszystkie swoje zajęcia i zawody starał się wykonywać o zmroku, co czasami było łatwe – w czasie uprawiania szachowego i karcianego hazardu – a czasami nie. Temu trybowi życia nie sprzyjały zwłaszcza obowiązki policyjne. Jego kariera rozwijała się jednak tak pomyślnie, że już od trzynastu lat kolejni komendanci lwowskiej policji rozkładali jego ośmiogodzinny dzień pracy pomiędzy drugą po południu a dziesiątą wieczór, letnią zaś porą pomiędzy szóstą po południu a drugą w nocy. Taki właśnie dzień pracy miał przed sobą komisarz Popielski i dzisiaj.