Изменить стиль страницы

„Tygodnik Ilustrowany” z 7 grudnia 1934 roku s. 3 (fragm. artykułu Otchłań głupoty).

„…Nasi zachodni sąsiedzi wykorzystują w swej propagandowej nagonce na Żydów i masonerię wszystko, nawet najbardziej odrażające zbrodnie kryminalne. Oto przykład. W minionym miesiącu pewien psychicznie chory policjant zamordował we Wrocławiu ogólnie szanowanego arystokratę, członka loży masońskiej „Horus”, którego uważał za własnego ojca. Gazety-szczekaczki w typie „Völkischer Beobachter” aż zanoszą się od antymasońskiej histerii. Rzekomego ojca (o matce nie piszą ani słowa) przedstawia się jako wykolejeńca, który wrzucił do kloaki własne dziecko, owego zaś nieszczęśnika wszyscy zgodnym chórem uważają za sprawiedliwego, który pomścił własne krzywdy. Skutek jest taki, że obłąkany nożownik po sądowej farsie dostaje karę dwóch lat pozbawienia wolności”.

„Breslauer Neueste Nachrichten” z 29 listopada 1934 roku s. 1.

OJCOBÓJCA SKAZANY NA DWA LATA WIĘZIENIA „Po trwającym blisko cztery miesiące procesie były asystent kryminalny Herbert Anwaldt – zwany przez lud bękartem-mścicielem – został skazany na karę dwóch lat pozbawienia wolności, a po wyjściu z więzienia na przymusowe leczenie psychiatryczne za zabójstwo swego ojca, barona Oliviera von der Maltena. Sąd w uzasadnieniu wyroku wskazał na palącą krzywdę, jaką wyrządził swojemu wychowywanemu w sierocińcu dziecku znany arystokrata i liberał propagujący działalność charytatywną. Ten dysonans pomiędzy słowami a czynami barona, jego krzycząca haniebna niesprawiedliwość, wydały się sądowi częściowym usprawiedliwieniem zbrodni w afekcie, jaką popełnił cierpiący na zaburzenia nerwowe Anwaldt…”.

„Breslauer Zeitung” z 17 grudnia 1934 roku.

POŻEGNANIE SZEFA WYDZIAŁU KRYMINALNEGO WROCŁAWSKIEJ POLICJI EBERHARDA MOCKA. ZASŁUŻONY POLICJANT PRZECHODZI NA INNE STANOWISKO PAŃSTWOWE.

„Dziś we wrocławskim Prezydium Policji uroczyście pożegnano przy dźwiękach marszów, odegranych przez orkiestrę garnizonową, radcę Eberharda Mocka, który obejmuje inną posadę rządową. Wzruszony Mock żegnał instytucję, z którą był związany od młodości. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że nie opuści miasta, które mu tyle zawdzięcza…”.

„Schlesische Tageszeitung” z 18 września 1936 roku s. 1.

MŚCICIEL OPUSZCZA DZIŚ WIĘZIENIE „Duża grupa wrocławian czekała dziś pod więzieniem na Kletschkau Strasse na Herberta Anwaldta, sprawcę pamiętnej zemsty na masonie Olivierze von der Maltenie, swoim nieprawym ojcu. Niektórzy z uczestników tego powitania trzymali transparenty z antymasońskimi hasłami. To chwalebne, że ludność naszego miasta tak żywo reaguje na jawną niesprawiedliwość, jaką okazał jakiś sędzia-kryptomason, skazując tego prawego człowieka aż na dwa lata więzienia. Anwaldt wyszedł o dwunastej i natychmiast odjechał czekającym na niego samochodem do – jak się dowiedzieliśmy - pewnej kliniki, gdzie zgodnie z werdyktem sądu czeka go teraz obowiązkowa hospitalizacja. Trzeba zmienić ten wyrok! Likwidator masonów zasługuje na medal, nie na szpital psychiatryczny. Swoim czynem dowiódł właśnie przytomności umysłu. Żydzi i masoni! nie róbcie wariata z tego uczciwego Niemca!”.

XVII

WROCŁAW, PIĄTEK 12 PAŹDZIERNIKA 1934 ROKU.
GODZINA DZIESIĄTA RANO

Monstrualny, modernistyczny biurowiec na rogu Rynku i Blücherplatz, w którym mieściła się dyrekcja wielu miejskich urzędów oraz bank, wyposażony był w niezwykłą windę. Składała się ona z wielu małych jednoosobowych kabin znajdujących się jedna nad drugą, nanizanych jakby na sznurek. Ten ciąg bez przerwy się poruszał, toteż ludzie wchodzili do małych otwartych kabin i wychodzili z nich podczas jazdy. Jeśli ktoś się zagapił i nie zdążył wysiąść, najzupełniej bezpiecznie przejeżdżał przez strych albo piwnicę. Pasażer doznawał wówczas niezapomnianego uczucia. Oto nagle zapadała ciemność absolutna, a kabina trzęsąc się i zgrzytając przesuwała poziomo za pomocą potężnych łańcuchów, po czym znów znajdowała się we właściwym pionie. Winda ta od razu po wybudowaniu żelbetowego potwora budziła ogromne emocje, zwłaszcza u dzieciarni zaludniającej w nadmiarze okoliczne brudne uliczki i odrapane podwórka. Toteż woźni mieli ręce pełne roboty, a małe łobuzy głowy pełne pomysłów na ich przechytrzenie.

Tego dnia woźny Hans Barwick był szczególnie czujny, gdyż od rana kilku urwisów usiłowało podjąć ekscytującą podróż przez piętra, strych i piwnicę. Uważnie patrzył na każdego wchodzącego klienta. Oto przed chwilą wsiadł do windy jakiś człowiek w nasuniętym na czoło kapeluszu i skórzanym płaszczu. Barwick chciał go wylegitymować, ale szybko się rozmyślił: kontakt z takim osobnikiem wróżył nieuchronne kłopoty. Po kilku minutach woźnego minął znany mu policjant Max Forstner. Barwick poznał go podczas składania zeznań w sprawie ubiegłorocznego nieudanego napadu na bank i od tego czasu kłaniał się z wielką atencją. Czynił to co piątek, wtedy bowiem regularnie ów funkcjonariusz odwiedzał bank w nieznanym Barwickowi celu.

Forstner wsiadł do windy, tracąc z oczu uniżonego portiera. Winda jechała powoli. Minęła pierwsze piętro i znalazła się między kondygnacjami. Forstner nie lubił tych chwil. Cieszył się, kiedy poziom podłogi windy zrównywał się z poziomem piętra; wtedy sprężyście wyskakiwał z uśmiechem światowca. Kiedy winda zbliżała się do drugiego piętra, Forstner najpierw się zdziwił, a potem wściekł. Oto na progu piętra stał ubrany w skórzany płaszcz mężczyzna, który najwyraźniej nie zamierzał się odsunąć, aby umożliwić policjantowi wyjście z kabiny.

– Z drogi – krzyknął Forstner i rzucił się na zawalidrogę. Jego impet był jednak nieporównanie mniejszy i słabszy niż siła, z jaką wskoczył do windy ów natręt. Wtłoczył Forstnera w głąb kabiny i mocno przycisnął do ściany. Winda wjeżdżała na trzecie piętro. Forstner próbował wydobyć rewolwer. Wtedy poczuł bolesne ukłucie w szyję. Winda wjeżdżała na dziewiąte piętro. Wrażenia zmysłowe, takie jak stukot maszynerii i kołysanie kabiny już nie dotarły do Forstnera. Winda przejechała przez strych w całkowitej ciemności i znów znalazła się na dziewiątym piętrze. Wtedy mężczyzna w skórzanym płaszczu wysiadł z windy i zszedł schodami.

Hans Barwick usłyszał nagle wycie mechanizmu i wysoki pisk łańcuchów. Huk był tak przejmujący, że Barwickowi przyszła do głowy jedyna, ponura myśl: „cholera, znowu komuś zmiażdżyło nogę”. Zatrzymał windę i pokonywał schodami piętro za piętrem, lecz dopiero na samej górze stwierdził, że jego przypuszczenia były zbyt optymistyczne. Między sufitem windy a progiem dziewiątej kondygnacji drgało nienaturalnie wygięte ciało Maxa Forstnera.

DREZNO, PONIEDZIAŁEK 17 LIPCA 1950 ROKU.
GODZINA W PÓŁ DO SIÓDMEJ PO POŁUDNIU

Na skwerze koło Japońskiego Pałacu, niedaleko Karl-Marx Platz, roiło się od ludzi, psów i wózków z rozkrzyczanymi dziećmi. Ci, którym udało się zająć ławkę w cieniu, mogli mówić o dużym szczęściu. Do szczęśliwców należeli zatem dyrektor kliniki psychiatrycznej Ernst Bennert i jakiś starszy mężczyzna zagłębiony w lekturze gazety. Siedzieli na przeciwległych krańcach jednej ławki.

Starszy mężczyzna nie okazał najmniejszego zdziwienia, gdy Bennert zaczął mówić coś do siebie półgłosem. Ale kiedy zbliżyła się do nich jakaś młoda kobieta z małym drepczącym obok niej chłopczykiem i uprzejmie zapytała, czy może się przysiąść, mężczyźni spojrzeli po sobie i zgodnym chórem odmówili. Odeszła mamrocząc coś o starych dziadach, a Bennert natychmiast zaczął na nowo swój monolog. Starszy mężczyzna wysłuchał go do końca, odsłonił zza gazety swą pooraną bliznami twarz i w cichych słowach podziękował lekarzowi.