Изменить стиль страницы

– Doktorze Hartner – nie wytrzymał zniecierpliwiony Mock. – To bardzo interesujące, co pan mówi, ale proszę nam powiedzieć, czy ta ciekawa historia sprzed wieków – oprócz tego, że Maass wydobył ją na światło dzienne – ma z naszą sprawą coś więcej wspólnego?

– Tak. Bardzo wiele wspólnego – Hartner uwielbiał niespodzianki. – Ale uściślijmy, drodzy panowie: nie Maass wydobył tę kronikę na światło dzienne, lecz ktoś, kto zamordował Mariettę von der Malten – delektował się zdziwionymi minami słuchaczy. – Z całą odpowiedzialnością twierdzę: napis na ścianie salonki, w której znaleziono tę nieszczęsną dziewczynę, pochodzi właśnie z tej perskiej kroniki. Brzmi on w przekładzie: „A skorpiony w ich wątpiach pląsały”. Spokojnie, zaraz postaram się odpowiedzieć na wszelkie pytania… Teraz przekażę panom jeszcze jedną ważną informację. Pewne anonimowe źródło z końca XIII wieku, które wyszło spod pióra jakiegoś Franka, podaje, że nastoletnie dzieci przywódcy jezydów, Al-Szausiego, zamordował jakiś „germański rycerz”. W czwartej krucjacie uczestniczyło zaledwie dwóch naszych rodaków. Jeden z nich zginął w Konstantynopolu. Drugim był Godfryd von der Malten. Tak, drodzy panowie, przodek naszego barona.

Mock zakrztusił się kawą, na jasny garnitur prysnęły czarne kropelki. Anwaldt wzdrygnął się i poczuł działanie pewnego hormonu odpowiedzialnego za jeżenie się włosów na ludzkim ciele. Obaj palili w milczeniu. Obserwując wrażenie, jakie wywarł na swoich słuchaczach, Hartner nie posiadał się z radości, która dość dziwnie kontrastowała z ponurymi dziejami jezydów i krzyżowców. Mock przerwał panujące milczenie:

– Brak mi słów, aby podziękować panu dyrektorowi za tak wnikliwą ekspertyzę. Wraz z moim asystentem jesteśmy głęboko poruszeni, zważywszy, że cała ta historia rzuca nowe światło na naszą zagadkę. Pozwoli pan, dyrektorze, że zadamy panu kilka pytań? Nieuniknione będzie przy tym zdradzenie kilku sekretów śledztwa, które pan dyrektor raczy zachować tylko dla siebie.

– Oczywiście. Słucham.

– Z pana ekspertyzy wynika, że zabójstwo Marietty von der Malten było zemstą po wiekach. Świadczy o tym ten krwawy napis w salonce, zaczerpnięty z nieznanego nikomu dzieła, które powszechnie uważano za zaginione. Pierwsze pytanie: czy profesor Andreae, znający przecież wschodnie pisma i języki, mógł z jakichś powodów nie zrozumieć tego cytatu? Bo jeśli pan to wykluczy, będzie jasne, że świadomie wprowadził nas w błąd.

– Drogi panie, Andreae nie zrozumiał tego napisu. To oczywiste: ten uczony jest przede wszystkim turkologiem i – o ile mi wiadomo – nie zna żadnego wschodniego języka poza tureckim, arabskim, hebrajskim, syryjskim i koptyjskim. Kronika Ibn Sahima jest natomiast napisana po persku. Jezydzi mówili po persku, dziś posługują się kurdyjskim. Proszę spróbować dać znawcy – nie wiem, jak znakomitemu – języka hebrajskiego tekst w jidysz zapisany literami hebrajskimi. Gwarantuję panu, że – nie znając jidysz – będzie bezradny. Andreae znał pismo arabskie, gdyż teksty tureckie były do niedawna zapisywane tylko po arabsku. Ale nie zna perskiego, co wiem na pewno jako jego były student. Zobaczył zatem tekst pisany w znanym mu arabskim alfabecie, lecz prawie nic z tego tekstu nie zrozumiał. Ponieważ za wszelką cenę stara się ratować swój prestiż naukowy, zmyślił po prostu przekład z niby starosyryjskiego. A zmyślał – nawiasem mówiąc – nie raz. Wymyślił raz nawet jakieś koptyjskie inskrypcje, na podstawie których napisał pracę habilitacyjną…

– Jeżeli Maass jest odkrywcą kroniki – tym razem doszedł do głosu Anwaldt – której fragment znalazł się na ścianie salonki, to znaczy, że on jest mordercą. Chyba że ktoś inny, kto wcześniej miał do czynienia z tym tekstem, podsunął go z jakichś powodów Maassowi. Panie dyrektorze, czy ktoś przed Maassem korzystał z któregoś z tych trzech razem oprawionych rękopisów?

– Sprawdziłem dokładnie rejestr wypożyczeń do czytelni z ostatnich dwudziestu lat i odpowiedź moja brzmi: nie, nikt przed Maassem od 1913 roku, bo od tej daty rozpoczyna się owa ewidencja, nie korzystał z żadnego z tych współoprawnych manuskryptów.

– Drogi Herbercie – zadudnił głos Mocka. – Maass ma żelazne alibi: 12 maja 1933 roku wygłosił dwa wykłady w Królewcu, co potwierdziło sześciu jego słuchaczy. Chociaż z pewnością ma coś wspólnego z mordercami. Bo dlaczego oszukał nas i zupełnie inaczej przetłumaczył tekst z salonki? A poza tym, skąd wiedział, że ten rękopis tutaj się znajduje? Może badając „nekrolog Marietty” wpadł na ślad owej perskiej kroniki? Ale, przepraszam, są to pytania do Maassa. Panie dyrektorze – zwrócił się znowu do Hartnera – Czy jest możliwe, aby ktoś czytał ten manuskrypt bez śladu w ewidencji?

– Żaden bibliotekarz nie wypożyczy rękopisu bez adnotacji w zeszycie, a poza tym tylko naukowcy z odpowiednimi referencjami z uczelni mogą korzystać z czytelni rękopisów.

– Chyba że bibliotekarz byłby w zmowie z czytelnikiem i nie zrobiłby stosownej adnotacji.

– Takiej zmowy wykluczyć nie mogę.

– Czy zatrudnia pan kogoś po studiach orientalistycznych?

– W tej chwili nie. Przed dwoma laty pracował u mnie pewien bibliotekarz arabista, który przeniósł się do Marburga, gdzie otrzymał katedrę na uniwersytecie.

– Nazwisko?

– Otto Specht.

– Nurtuje mnie jedno pytanie – cicho powiedział Anwaldt zapisując w notesie to nazwisko. – Dlaczego zabójstwo Marietty von der Malten było tak wymyślne? Czy może dlatego, że w podobnie okrutny sposób zostały zabite dzieci tego – że się tak wyrażę – archijezydy? Czyżby sposób pomszczenia musiał dokładnie odpowiadać zbrodni sprzed wieków? Jak to właściwie wyglądało? Co na ten temat pisze ten kronikarz?

Hartner zatrząsł się z chłodu i nalał sobie kolejną filiżankę parującej kawy.

– Bardzo dobre pytanie. Oddajmy głos perskiemu kronikarzowi.

XI

MEZOPOTAMIA, GÓRY DŻABAL SINDŻAR,
TRZY DNI KONNEJ JAZDY NA ZACHÓD OD MOSULU.
DRUGI SAFAR SZEŚĆSET PIERWSZEGO ROKU HIDŻRY

To mówi Ibn Sahim, syn Husajna, niech Allah się nad nim zmiłuje. Ten rozdział zawiera wiadomości o pomście sprawiedliwej, jakiej dopuścił się żołnierz Allaha na dzieciach szatańskiego pira, niech jego imię będzie przeklęte na wieki…

Wieczorne słońce zsuwało się coraz niżej po błękitnym firmamencie. Kontury gór stawały się ostrzejsze, a powietrze bardziej przejrzyste. Ponad stromym urwiskiem powoli posuwał się orszak jeźdźców. Na jego czele jechali dwaj dowódcy: krzyżowiec i wojownik turecki. Gdy dojechali do skraju górskiej przełęczy, za którą rozciągało się łagodne zbocze, zatrzymali swe konie i z wyraźnym zadowoleniem rozciągnęli się w cieniu kamiennych załomów skalnych przypominających wieże katedr. Około czterdziestu towarzyszących im jeźdźców, w połowie chrześcijan, w połowie muzułmanów, uczyniło to samo. Krzyżowiec z ulgą zdjął hełm zwany saladą – wydłużona z tyłu część odcisnęła na mokrym karku czerwony, napuchnięty pasek. Spod misiurki wydostawały się strumyczki potu i spływały na opończę zdobioną krzyżami maltańskimi. Jego wierzchowiec zakuty w misternej roboty nachrapnik oddychał swobodnie – zsuwały się z niego białe płachty piany.

Zmęczenie zdawało się nie dokuczać aż tak bardzo rycerzowi tureckiemu, który z zaciekawieniem oglądał kuszę krzyżowca. Miał na sobie, podobnie jak jego żołnierze, misiurkę, szyszak owinięty białym kawałkiem materiału, kolczugę, białe sięgające nieco za kolana spodnie i czarne wysokie buty. Uzbrojenie Turka i jego ludzi składało się z rogowych łuków i kołczanów ze strzałami o pierzyskach z trzech ptasich piór, i z arabskich szabel zwanych saif. Dowódca dzierżył ponadto żelazny czekan inkrustowany srebrem układającym się w arabskie ornamenty. Po upływie chwili chrześcijański rycerz przestał ocierać pot, Saracen stracił zainteresowanie kuszą. Obaj bacznie obserwowali dolinę rozciągającą się za skalnym zboczem.