Изменить стиль страницы

– Nie. Nie musisz mi pokazywać – powiedział znużonym tonem. – Kto cię wynajął? Kto jest pracodawcą brodatego szofera?

Dziewczyna przestała się uśmiechać.

– Nie wiem. Zjawił się brodacz i powiedział, że jakiś frajer lubi gimnazjalistki. Co mi szkodzi? Zapłacił dużo. Zawozi mnie do niego i odwozi. Ach, dziś ma mnie zabrać na jakąś większą bibę. Chyba to będzie u jego szefa. Wszystko panu opowiem po powrocie.

Anwaldt przesłuchał w życiu niezliczone ilości prostytutek i był pewien, że ta dziewczyna nie kłamie.

– Siadaj! – pokazał jej krzesło. – Teraz będziesz wykonywała zadania dla mnie. Wieczorem na tym przyjęciu masz dbać o to, aby wszystkie okna – a zwłaszcza balkonowe – były co najmniej uchylone. Rozumiesz? Potem będę miał dla ciebie inne zadania. Nazywam się Herbert Anwaldt. Od dzisiaj mi służysz, albo skończysz w rynsztoku! Rzucę cię na żer najgorszym alfonsom w tym mieście!

Zdawał sobie sprawę, że nie musiał tego mówić. (Każda dziwka najbardziej boi się władzy policjanta). Usłyszał skrzypienie własnych strun głosowych.

– Przynieś mi coś zimnego do picia! Najlepiej lemoniady!

Kiedy wyszła, wychylił głowę przez okno. Niestety – upał nie mógł wypalić jego wspomnień. („Pan ją chyba zna, Anwaldt?”. Kopnął z furią drzwi od pokoju. Bankier Schmetterling zasłaniał oczy przed błyskiem fleszy. Próbował naciągnąć kołdrę na głowę).

– Proszę. Lemoniada – dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie do przystojnego policjanta. – Czy ma pan dla mnie jakieś specjalne zadania? Chętnie je spełnię… (Ciało Schmetterlinga było unieruchomione. Zespolone w miłosnym uścisku. Drżało tłuste ciało, wiło się ciało gibkie. Nierozerwalny coitus połączył grubego bankiera z piękną jak sen narzeczoną Anwaldta – Erną Stange).

Policjant wstał i podszedł do uśmiechającej się Erny Stange. Zielone oczy pokryły się cieniutką błoną łez, kiedy z całej siły ją spoliczkował. Schodząc po schodach, słyszał jej stłumiony szloch. W głowie szumiała mu maksyma Samuela Coleridge’a: „Kiedy człowiek bierze swoje myśli za osoby i rzeczy, jest szaleńcem. Taka jest właśnie definicja szaleńca”.

WROCŁAW, TEGOŻ 9 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA PIERWSZA PO POŁUDNIU

Anwaldt siedział w swoim gabinecie w Prezydium Policji, delektował się chłodem, jaki tu panował i czekał na telefon od wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza, jedynego człowieka, któremu – zdaniem Mocka – mógł ufać. Małe okienko pod sufitem wychodziło na północ, na jeden z pięciu wewnętrznych dziedzińców policyjnego gmachu. Położył głowę na biurku. Głuchy sen trwał może kwadrans. Przerwał go Smolorz, który zjawił się osobiście.

– Oto smoking i maska – rudy, tęgi mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. – A teraz ważna wiadomość: czarny mercedes z podanym przez pana numerem rejestracyjnym należy do barona Wilhelma von Köpperlingka.

– Dziękuję. Mock was nie przecenił. Ale skąd, do diabła, to wytrzasnęliście? – wskazał palcem na czarną, aksamitną maskę.

W odpowiedzi Smolorz położył palec na ustach i wycofał się z pokoju. Anwaldt zapalił cygaro i odchylił się na krześle. Założył ręce na kark i kilkakrotnie wyprostował całe ciało.

Wszystko układało się w jednolitą całość. Baron von Köpperlingk spełnił największe marzenia Maassa, podsyłając mu piękną gimnazjalistkę. „Skąd o nich wiedział?” – zapisał na kartce. (Nieważne. Maass wcale się nie kryje ze swoimi upodobaniami. Wczoraj w parku wystarczająco głośno dawał temu wyraz). „Po co?” – stalówka ponownie zaskrzypiała na papierze. (Aby kontrolować Maassa, a pośrednio moje śledztwo). „Dlaczego?” – na kratkowanej płaszczyźnie pojawiło się kolejne pytanie.

Uruchomił pamięć i przywołał przed oczy kilka linijek z listu od Mocka: „… nieżyjący już Hauptsturmfuhrer SA Walter Piontek skwapliwie wykorzystał trop podsunięty przez barona Wilhelma von Köpperlingka (który – nawiasem mówiąc – ma wielu przyjaciół w gestapo)… Jeżeli ktoś znajdzie prawdziwych morderców, wówczas cała ogromna akcja propagandowa zostanie w angielskich czy francuskich gazetach całkowicie ośmieszona. Ostrzegam pana przed tymi ludźmi – są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa”.

Anwaldt poczuł przypływ dumy. Włożył maskę na twarz.

– Jeśli gestapo pozna cel mojego śledztwa, na pewno je przerwie, bojąc się ośmieszenia we Francji i w Anglii – mruczał, podchodząc do małego lustra wiszącego na ścianie. – Wydaje mi się jednak, że są w gestapo ludzie, którzy zechcą przerwać moje śledztwo z zupełnie innego powodu.

Aksamitna maska zasłaniała dwie trzecie twarzy. Zrobił błazeńską minę i klasnął w ręce.

– Może ich spotkam na balu u barona – powiedział głośno. – Czas na bal, asystencie Anwaldt!

WROCŁAW, TEGOŻ 9 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM

Anwaldt bez większego trudu, choć ze stratą pięciomarkowego banknotu, przekonał stróża kamienicy przy Uferzeile 9, że pragnie uczynić kilka szkiców Ogrodu Zoologicznego w wieczornej poświacie. Policjant otworzył drzwi na strych otrzymanym kluczem i po chybotliwej drabinie wszedł na dach o dość łagodnym spadzie. Ten, na który teraz zamierzał się wspiąć, wznosił się trzy metry wyżej.

Wyjął z plecaka grubą linę, do której końca przywiązany był stalowy, potrójnie rozgałęziony hak. Minęło około dziesięciu minut, zanim hak zdołał się o coś zaczepić. Anwaldt nie bez wysiłku wspiął się na wyższy dach. Gdy tylko się tam znalazł, zrzucił z siebie przybrudzone drelichowe spodnie i długi fartuch. Pod tym przebraniem krył się smoking i lakierki. Sprawdził, czy ma papierosy i rozejrzał się dookoła. Szybko znalazł to, czego szukał: lekko zardzewiały wylot wywietrznika przykryty trójkątnym daszkiem. Zaczepił o niego hak i bardzo powoli, uważając, aby się nie pobrudzić, spuścił się po linie kilka metrów w dół. Po dwóch minutach jego stopy dotknęły kamiennej poręczy balkonu. Stal na niej dość długo. Ciężko oddychał i czekał, aż spłynie po nim fala potu. Kiedy trochę ochłonął, spojrzał w rozjarzone światłami okna.

Zorientował się, że na balkon wychodzą okna z dwóch pokojów. Za chwilę w owym świetle znalazło się jego jedno oko. Z uwagą obserwował scenę w pokoju. Na podłodze prężyły się dwa kobiece i dwa męskie ciała. Minęło pół minuty, nim zrozumiał tę skomplikowaną konfigurację.

Obok na sofie rozwalał się nagi mężczyzna w masce, a po obu jego stronach klęczały dwie dziewczyny w gimnazjalnych mundurkach. Podszedł do drugiego okna, zaniepokojony dziwnym odgłosem. Był to świst bata: dwie dziewczyny w długich butach i czarnych mundurach biczowały chuderlawego blondynka, przykutego kajdankami do lśniących drzwiczek kaflowego pieca. Mężczyzna krzyczał, kiedy żelazne końcówki batogów raniły jego posiniaczone ciało.

Oba okna były szeroko otwarte. Przesycone wonią kadzideł powietrze drżało od mniej lub bardziej udawanych jęków kobiet. Anwaldt wszedł przez drzwi balkonowe do pierwszego pokoju. Jak słusznie przypuszczał, żadna z obecnych tam osób nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Za to on przyjrzał się wszystkim uważnie.

Bez trudu rozpoznał cofniętą szczękę Maassa i pieprzyk na dłoni „gimnazjalistki”. Wyszedł do przedpokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi. W obszernym korytarzu wykuto kilka nisz, w których stały małe marmurowe kolumny. Wiedziony instynktem kameleona zdjął smoking i koszulę i powiesił je na jednej z kolumn. Z dołu dochodził łagodny dźwięk instrumentów smyczkowych. Rozpoznał Kwartet cesarski Haydna.

Zszedł po schodach i zobaczył trzy pary otwartych na oścież drzwi. Stanął w jednych z nich i rozejrzał się. Rozsunięte szklane ściany działowe trzech wielkich pokojów tworzyły wielką salę długości trzydziestu, szerokości zaś czterdziestu metrów. Całą tę powierzchnię zajmowały drewniane stoliki zastawione owocami, kieliszkami i butelkami stojącymi w wiaderkach z lodem oraz kilkanaście niskich dwuosobowych sof i szezlongów, zajętych przez nagie, wolno poruszające się ciała. Baron dyrygował kwartetem za pomocą osobliwej batuty – ludzkiego piszczela. Pięknooki służący ubrany jedynie w indiańską przepaskę okrywającą genitalia nalewał hojnie wino do wysokich kieliszków. Ów Ganimedes przerwał na chwilę swą czynność i zaczął z gracją krążyć wśród gości rozrzucając dookoła różane płatki. Dbał, by każdy z gości był zadowolony. Toteż zdziwił się bardzo, widząc wysokiego szatyna, który stał przez chwilę w drzwiach, po czym szybko przysiadł na szezlongu, z którego właśnie stoczyła się na podłogę kobieca para. Zbliżył się tanecznym krokiem do Anwaldta i zapytał melodyjnym głosem: