Изменить стиль страницы

Nie o blaski chwały Kościoła tu chodzi lecz o jego istnienie… Czy ty mnie rozumiesz?

— Tak, ojcze. Straszny jest sens tego, co mówisz…

— Nie bądź małej wiary! Drogi Opatrzności są niezbadane…

— Wiem o tym. Ale… jeśli właśnie z woli Opatrzności ja tu… poprzez wieki przeniesiony…

Starzec poruszył się niecierpliwie.

— Słuchaj co ci powiem: wiele już kąkolu od twoich czasów wypleniono na ziemi i boję się, abyś, szukając go zbyt gorliwie, dobrego ziarna nie zdeptał…

— Czyżbyś gotów był twierdzić że świat ten może Boga radować?

— Myślę, synu, że więcej niż ten z którego przybyłeś.

— To nieprawda! — zawołał inkwizytor z oburzeniem. — Otwórz szerzej oczy, a zobaczysz!

Ten świat nie może być Panu Naszemu miły! Ludzie nie szukają Boga, lecz przyjemności ziemskich!… Nie prawdy, lecz jej zaprzeczenia? Wydaje im się, że są mądrzejsi od Boga samego! O naiwni! O ślepi! Wydaje im się, że władają naturą, a nie widzą, że to tylko diabelska sztuka i omamienie! Czy nie widzisz, ojcze, że górze nam? Doszło już do tego, że nikt na tej ziemi, nawet mąż świętobliwy, nie dokona kroku bez pomocy diabelskich sił!…

Nie zaspokoi pragnienia i głodu, nie okryje swego ciała, nie schroni głowy przed ciemnością nocy! Nawet ja, choć mam oczy otwarte i widzę zło, musiałem z pomocy tych ciemnych sił korzystać, aby móc dotrzeć tu, do Piotrowej Stolicy!

Starzec pokręcił przecząco głową.

— Mylisz się, synu. To nie są dzieła szatana. To stworzył człowiek swą pracą i wytrwałością. A Bóg mu błogosławił!

— Jak możesz tak mówić? Ja wiem lepiej!

— Pycha przemawia przez ciebie, synu. Pycha i niewiedza.

Mnich uniósł ręce. Już chciał uderzyć starca, ale się opamiętał. Opuścił głowę w pokorze.

— Dziękuję ci, ojcze, żeś mnie ustrzegł od grzechu. Jam proch tylko i nędzny robak. Ale jeśli Pan Nasz zechce… Ojcze! Ja nie przez pychę tak mówię! Nie wiesz, co przeżyłem…

Niczym są czyśćca otchłanie! Choć i tam dane mi było przebywać. Tu, na Ziemi najcięższa próba! Najtrudniej pokonać samego siebie… Swego ułomnego ducha i grzeszne ciało. Czy wiesz, ojcze, że nim oczy mi się otwarły, stanąłem na brzegu przepaści piekielnej?

— Mów synu. Powiedz wszystko szczerze.

— Straszny grzech ciąży na mej duszy. Jakąż pokutą zmazać go potrafię? Czy zasłużę na przebaczenie?

— Wiem, twoje życie nie było łatwe. Znaczyły je krew i ogień… Ale to minęło i nie powróci. Nie ty byłeś zresztą winien temu.

— Nie to, ojcze. Ja — zgrzeszyłem słabością. Czy wolno mnie usprawiedliwiać? Ja nie chciałem widzieć, jak jest naprawdę… Nie chciałem pamiętać, że piękno ciała rzadko idzie w parze z pięknem duszy. Ojcze! Ja wielbiłem ją jak świętą! Całowałem kraj jej szaty..

Czyżbym aż tak był ślepy? Szatan tylko dlatego mógł przysłonić mi oczy, że sam dałem mu przyzwolenie.

— O czym mówisz? Nie rozumiem.

— Ojcze. Ja wielbiłem… czarownicę.

Starzec poruszył się niespokojnie.

— Jeśli tylko o to chodzi…

— Czy Bóg mi przebaczy?

— I dlatego uciekłeś?

— Nie, ojcze, ja nie uciekłem. Wiem, że moim obowiązkiem jest uratować jej duszę.

Choćby i z pozoru wbrew jej woli… Wbrew jej ciału!

Starzec wstał.

— Myślisz, że Boga radował widok płonących stosów? — rzucił z sarkazmem. — Że w imię Jego należy łamać piąte przykazanie?

Münch stropił się, ale tylko na chwilę.

— Bóg boleje nad zatratą duszy człowieka. Ciało jest śmiertelne i słabe… Nie nad nim należy boleć… Celem jest zbawienie duszy! Powiedz, ojcze, cóż stało się z Kościołem?

Gdzież jego siła i nieugiętość w służbie sprawy bożej? Czy rosną szeregi walczących?

— Nie w ilości rzecz…

— Jakiż jest więc według ciebie sens istnienia Kościoła?

— Pomagać ludziom dobrze czynić. Dawać im otuchę…

— Otuchę? Ale przecież…

— Tłumaczyłem ci już, ale widzę, że nie pojąłeś porównania… Świat i Kościół różnymi Idą drogami, lecz cele Ich nie są sprzeczne. Wierzę w to głęboko. W tym przejawia się mądrość boża. A nasze zadania, sens służby naszej?… Pomagać ludziom. Ci, którzy potrzebują pociechy i słowa bożego, znajdują je w Kościele…

— A ilu jest tych potrzebujących? Czy wielu?

— Po co liczyć… Wierz mi: za tych, co Boga ustami i myślą nie chwalą, modlić się nam w dwójnasób trzeba. Ale najważniejsze jest, aby ludzie byli lepsi… Nie dla nagrody w niebie ani strachu przed piekłem, ale dla miłości Prawdy. I są lepsi. Lepsi niż kiedyś byli… — urwał na chwilę. — Gdybyż można mieć pewność, że nasz udział w tym dziele godny był Mistrza naszego… — dorzucił na wpół do siebie.

Modest z przerażeniem patrzył w twarz starca.

— I ty to mówisz?! I ty… też?… To samo… To samo… Czyś ty ślepy? Czy też zaprzedałeś swą duszę? A może powiesz, jak ten fałszywy spowiednik: że nigdy nie było i nie ma zaprzedanych diabłu kacerzy i czarownic? Ze czasy, gdy Kościół nasz w pełnej chwale i mocy tępił herezję i gromił czarta — to czasy upadku?

— Piąte przykazanie, mój synu! Nawet w imię Boga łamać go nie wolno!

— A więc śmiesz twierdzić, że ojcowie soborów świętych, że patron naszego zgromadzeni?

— święty Dominik, że Najwyższa Kongregacja Świętego Oficjum… — urwał przerażony własną myślą.

— Nie nam Ich dziś sądzić… — powiedział starzec patrząc w zamyśleniu w światło wiecznej lampki.

Zapanowało, milczenie. Inkwizytor stał nieruchomo wpatrzony z uporem w twarz starego człowieka. Nagle z ust jego wyrwały się trzy słowa pełne rozpaczy i niepokoju: — Ktoś ty?! Powiedz!!!

Na ustach starca pojawił się zagadkowy uśmiech.

— Kim jestem? No, jak myślisz, mój synu? — podjął zachęcająco.

Oczy Müncha rozszerzyły się, przybierając wyraz osłupienia. Odskoczył gwałtownie od starca, zasłaniając rękami twarz, a z ust jego wydobył się ochrypły krzyk, wracając głuchym echem odbity od ścian i sklepienia kaplicy.

— Precz Szatanie!!! Apage!

Zapłonęły wszystkie światła. Z otwartych raptownie drzwi zakrystii wypadło kilku mężczyzn w sutannach. Dwóch podbiegło do Modesta, usiłując go obezwładnić, trzeci przyskoczył do starca.

— Wasza Świątobliwość! Czy nic się nie stało Waszej Świątobliwości?!

Starzec stał oparty plecami o kolumnę. Twarz jego była blada, ale z pozoru spokojna.

Tylko dłoń zaciśnięta nerwowo na poręczy fotela świadczyła o tym, co przeżył przed chwilą.

— A ostrzegałem Waszą Świątobliwość, że to wariat!… Dobrze, że zdążyliśmy…

Starzec podniósł rękę i przełknął z wysiłkiem ślinę.

— Nic… Nic się nie stało — powiedział cicho. — Puśćcie go! — rozkazał duchownym trzymającym inkwizytora za ramiona.

Wszelka przemoc była tu zresztą zbyteczna. Münch stał jak skamieniały, nie próbując stawiać oporu.

— Już świta— powiedział starzec patrząc w okna. — „Spuśćcie rosę niebiosa”… Czas na mszę. Chodźmy więc. I ty z nami, synu — zwrócił się do Modesta.

Ten spojrzał wpółprzytomnie na papieża i nagle, jakby smagnięty przez plecy, poderwał się, skoczył ku drzwiom. Pchnął je i wypadł z kaplicy.

Biegł coraz szybciej. Byle dalej, byle prędzej… Odgłos uderzeń jego obuwia o posadzkę, odbity wielokrotnym echem wśród pustych sal i korytarzy, dudnił mu w uszach, napełniając serce lękiem. Wydawało mu się, że ktoś biegnie za nim, że ściga go tłum jakichś widmowych postaci, że usiłują go pochwycić tysiące rąk. Są coraz bliżej… bliżej…

Wydostał się wreszcie na plac. Goniąc resztkami sił przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów i padł u piedestału egipskiego obelisku, na którego szczycie Kościół wojujący umieścił przed wiekami swój zwycięski znak…

Długo leżał bez czucia. Już słońce złociło wzgórze watykańskie, gdy wreszcie ocknął się i pokonując lęk uniósł ostrożnie głowę. W głębi, spoza ogromnej fasady kościoła błyszczała jakże znania kopuła Bazyliki Świętego Piotra.

Lecz oto jakaś ręka dotknęła Jego ramienia. Odwrócił głowę, i zamarł w bezruchu. Obok niego, na marmurowej płycie siedziała Kama.

— Przyszłaś? Przyszłaś po mnie? — wyszeptał z wysiłkiem.