Изменить стиль страницы

W głębi sali ktoś zachichotał.

— Czy ktoś jeszcze chce zadać pytanie? — prezes nie dopuścił do dalszej indagacji. — Koleżanka inżynier? Proszę!

— Z tego co nam wiadomo, ojciec nie miał okazji zetknąć się oko w oko z przedstawicielami pozaziemskiego Rozumu, można powiedzieć, we własnej osobie, a tylko z jakimiś ich tworami technicznymi. Nie jest jasna dla mnie sprawa napędu tych urządzeń. Czy może pan coś zaobserwował, co pozwala porównać te twory z jakimś znanym panu obecnie urządzeniem latającym?

— O czym mówisz, pani?

— Przede wszystkim mam na myśli owe „latające pająki”. Niech zresztą pan weźmie swoją honorową odznakę… Czy słusznie zaznaczono na tym rysunku strumień materii odrzutowej?

Bo ja mam wątpliwości.

Münch sięgnął do piersi i odchylił blaszkę, tak aby mógł się przyjrzeć umieszczonemu na niej rysunkowi.

Raptownie zerwał się z fotela. Twarz jego pokryła się bladością, a dłoń, przytrzymująca metalowy krążek, poczęła drzeć. Gwałtownym ruchem oderwał odznakę od płaszcza i rzucił ze wstrętem na podłogę. Nie wyrzekł ani słowa i wśród ciszy, jaka ogarnęła skonsternowane audytorium, począł wolno cofać się ku ścianie, która rozstąpiła się przed nim samoczynnie, otwierając przejście do hallu.

Münch obejrzał się za siebie i dostrzegłszy przejście pognał w głąb hallu ku wyjściu. Za nim biegł jasnowłosy młody człowiek, próbując go zatrzymać.

— Co się stało? Dlaczego?

Modest szarpnął się.

— Precz!

Młody człowiek nie mógł pojąć reakcji Müncha. Był przerażony i zrozpaczony.

— Ale dlaczego?

Münch nie odpowiedział. Pozostawiając chłopca w niemym osłupieniu poszedł korytarzem ku windom. Ale zanim drzwi windy zdążyły się zasunąć, do wnętrza dźwigu wskoczył za Modestem jakiś mężczyzna ubrany w ciemny kombinezon, podobny do tego, jaki nosił Miksza.

— Na dół… — powiedział mężczyzna tonem raczej twierdzącym niż pytającym. Münch skinął potakująco głową.

— Coś nie tak? — zagadnął nieznajomy gdy winda ruszyła. — To było do przewidzenia…

Münch już się opanował.

— Co… było do przewidzenia?

— Że się to zebranie tak skończy.

— Pan byłeś tam? — Münch spojrzał podejrzliwie na nieznajomego.

— Byłem. I szczerze mówiąc, czuję niesmak.

— Więc jesteś jednym z nich… — rozpoczął Münch, ale nieznajomy nie dał mu dokończyć.

— Nie należę do „Caelestii”. Zaprosił mnie Janas… Abym był świadkiem jego tryumfu… i odpowiednio zareklamował.

— Kim jesteś?

— Dziennikarzem.

— To znaczy chyba, że piszesz o tym, co dzieje się w świecie — przypomniał sobie wyjaśnienia Kamy.

— Mniej więcej…

Winda zatrzymała się.

— Chce pan wrócić do Instytutu?

— Tak.

— Odprowadzę pana.

Münch chciał w pierwszej chwili zaprotestować, ale pomyślał, że nie zaszkodzi dowiedzieć się czegoś bliższego o dziwnym stowarzyszeniu. Zdążył już bowiem nie tylko ochłonąć z gniewu, lecz nawet zaczął żałować zbyt gwałtownej reakcji. Jeśli bowiem ci ludzie błądzą, jeśli ulegają podszeptom Szatana, on, Münch, nie powinien ich tak zostawić. Zaczęli schodzić po stopniach ku Odrze.

— Słyszałem wiele o panu… — podjął nieznajomy. — Ale kontakt osobisty to zupełnie co innego, jak im się udało pana ściągnąć?

— Ściągnąć?…

— No, w jaki sposób, przez kogo dotarli do pana? Jak pana zaprosili na to zebranie?

Nieznajomy zdawał się odgadywać myśli Müncha. Przecież ta sprawa była dla niego szczególnie niejasna i niepokojąca. Postanowił jednak zachować ostrożność.

— Przysłali do mnie gołębia… — urwał czekając jak zareaguje nieznajomy.

— Z radiofonem?

— Nie rozumiem.

— Mówiącego gołębia? — zaśmiał się nieznajomy, a Münch spojrzał na niego podejrzliwie.

— Tak— potwierdził niepewnie.

— Stara sztuczka… — nieznajomy machnął ręką lekceważąco.

— Sztuczka?

Przechodzili obok małej, samoobsługowej winiarni, mieszczącej się tuż przy moście spacerowym.

— Może wstąpimy na szklaneczkę? — zaproponował nieznajomy. — Przy winie lepiej się rozmawia. Ma pan przy sobie peko?

— Peko?

— Pekoder.

— Mam. Ale dlaczego pytasz, panie?

— Niewola, bracie, niewola, jak mawiają pijący — zaśmiał się nieznajomy. — A może pan nie pije?

Münch wyobraził sobie smak wina. Jakże dawno nie czuł go w ustach.

— Wino nie grzech, byle z umiarem — powiedział sentencjonalnie, zaglądając w otwarte drzwi winiarni. Urządzone po staropolsku wnętrze nie odpychało obcością nowoczesnego świata!

— Z umiarem… — powtórzył nieznajomy. — Taka jest właśnie intencja tych, którzy ten kaganiec nałożyli. Możesz, bracie, wypić szklaneczkę, ale jak zażądasz drugiej tego samego dnia, to już dostaniesz pół na pół z wodą. Następna to aż trzy czwarte wody, potem siedem ósmych, i tak dalej… Czyli nawet dwóch szklaneczek do końca dnia nie wypijesz…

— Dlaczego?

— Automat znakuje na pekoderze gdy przyciskasz do kontrolera, a zarazem sprawdza czy są znaki poprzednie, to znaczy: Ileś już wypił. Te znaki, co prawda, nie są trwałe, ale czysty Jesteś dopiero na drugi dzień. Byli tacy, co próbowali różnych sposobów aby te ślady na pekoderze szybciej znikały, ale nic z tego nie wyszło, a nawet odwrotnie — trzymają się dłużej. Jest tylko jeden sposób dla tych, co chcą się zabawić lepiej: ciułać przez wiele dni, odlewać pierwsze szklaneczki, a pić tylko te drugie — rozcieńczone. Ale to wymaga silnej woli… Zresztą wino tak zlewane kwaśnieje… To już raczej wódka, koniak… Widzisz więc, bracie, do czego może też służyć pekoder. Niby wszystko wolno, wszystko można dostać, ale, bracie… z umiarem.

Lokal był prawie pusty — tylko w głębi przy długim stole siedział jakiś mężczyzna i popijał wino.

Podeszli do automatu w kształcie wielkiej beczki. Nieznajomy począł czytać spis trunków, lecz nazwy niewiele mówiły Münchowi. Poszedł więc za przykładem towarzysza, naśladując wszystkie jego czynności. Po chwili siedzieli już przy stoliku w zacisznym kącie salki.

— Tak oto peko stał się narzędziem swego rodzaju reglamentacji — powiedział nieznajomy podnosząc do ust czarkę.

Münchowi chodziło jednak przede wszystkim o wyjaśnienie niezrozumiałych zdarzeń, których był uczestnikiem.

— Mówiłeś, panie, że ten gołąb to sztuczka…

— To pan nie wie?! Racja. Skąd ma pan wiedzieć. To prosta sprawa. Bioelektronika.

Wiadomo, dlaczego gołąb zawsze odnajduje drogę do domu. Kieruje się polem magnetycznym. Ma, można rzec, kompas w głowie. I to działający bardzo precyzyjnie.

Wystarczy więc odpowiednio zmieniać to pole, aby kierować gołębiem. Oczywiście, nie na ślepo, wystarczy gdzieś mu podwiesić kamerę telewizyjną. Reszta to już drobiazg: mikrofon, głośnik, układ nadawczo-odbiorczy…

— Bardzo to dziwne…

— To stary sposób. Swego czasu próbowano to nawet wykorzystać do celów wojennych.

Na szczęście, nie było jeszcze wtedy odpowiednich modyfikatorów pola, a później, kiedy je już skonstruowano i ulepszono, przyszło powszechne rozbrojenie i pozostało tylko hobby… A z panem kto rozmawiał przez gołębia?

— Chyba… ten, który przewodniczył.

— Janas. No, oczywiście. To w jego stylu. Wszelkie chwyty dozwolone. Świetnie przy tym umie czarować…

— Czarować? — zaniepokoił się Münch, ale nieznajomy, podniecony winem, nie zwrócił na to uwagi.

— Co oni tam naknocili?

— Naknocili?

— Pan się obraził o tę odznakę. Chyba dobrze zrozumiałem? O co właściwie szło?

— To nie obraza… — zaprzeczył Münch gwałtownie. — Ja wiem, postąpiłem źle, że odszedłem. Trzeba było zostać i wytłumaczyć im, że to bluźnierstwo, że grzech czcić taki znak.

— Nie rozumiem… Jaki znak? Na tej odznace?

— Tak. To znak szatański!

— Ten pająk? Rozumiem… Niech ci będzie… — nieznajomy kiwnął głową i skrzywił się lekceważąco.

— Nie wierzysz, panie?

— W co ja wierzę to wierzę i nic nikomu do tego — odparł zaczepnie, lecz zaraz zmienił temat. — Janas wie najlepiej w co wierzyć należy… Hi! Hi! Hi! — zaśmiał się do swych myśli, wyraźnie już podniecony winem. — Tyle, że tym razem przedobrzył!… Myślał, że sobie pana tym zjedna, że owinie około palca. A tu masz! Odwrotnie! Takie głupstwo i już fiuu… po całej misternie tkanej sieci. Pajączek mu wszedł w drogę… Hi… hi… — znów się zaśmiał.