Изменить стиль страницы

— Czym te krzyże kreśliłeś?

— Krzyżem. Albo i samym palcem… A gdy jeden krzyż nakreśliłem, nieraz kilka się ukazywało podobnych…

— To ciekawe. Czy nie próbowałeś kreślić napisów?

— Tak było, panie! — potwierdził żywo. — Imię Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Matki Przenajświętszej.

I te napisy też się same powtarzały. Nawet później… Gdy już nic nie pisałem.

— Czy myślisz, że moce piekielne byłyby w stanie kreślić znaki krzyża i imię Chrystusa?

— To mogły być znaki od Boga dane.

— A jeśli to nie byli wysłannicy piekieł, lecz po prostu statek przybył na Ziemię z innego, nieznanego świata? I te istoty, nie znając ludzkiego języka, próbowały w ten sposób porozumieć się z tobą?

— Czy ona też myśli tak?

— Kto?

— Kama.

Balicz uczuł, jak wzbiera w nim gniew: — Nie wiem, co ona myśli — odparł wzruszając ramionami. — Chcesz, to ją sam zapytaj.

— Zapytam, panie, jak wróci.

— A jeśli ona potwierdzi moje przypuszczenie, to gotów jesteś uwierzyć, że tak jest?

— Tak. Gotów jestem, Tak wysoko cenisz jej mądrość?

— Nie tylko mądrość, panie. Ona święta!

Balicz odruchowo parsknął śmiechem. Co prawda, zreflektował się natychmiast, ale już było za późno.

— Śmiejesz się, panie? — wyszeptał Münch z urazą w głosie. — Dlaczego się śmiejesz?

— Ach, nic. Nic takiego — Balicz usiłował zbagatelizować incydent.

— Powiedz dlaczego? — coraz natarczywiej nacierał zakonnik. W oczach jego pojawiły się złe błyski.

— Tak… odruchowo…

— Nie rozumiem. Powiedz, dlaczego?

Balicz zdawał sobie sprawę, że im dłużej zwleka z odpowiedzią, tym sytuacja staje się poważniejsza. Właściwie nie miał potrzeby kłamać. Kama prosiła go przecież, aby pomógł jej przeciwdziałać przesadnemu afektowi, jakim poczynał darzyć ją ten człowiek.

— Pytasz, dlaczego się śmiałem? — rozpoczął retorycznym zwrotem, aby zyskać na czasie dla przygotowania odpowiedniej taktyki.

— Tak. Dlaczego się śmiałeś?

— Mówiłem ci już, że zupełnie nieświadomie. Odruchowo. Nie chciałem cię urazić. Wierz mi. Gdy powiedziałeś, że Kama to święta, wówczas… pomyślałem: jak by ona zareagowała na takie wyznanie.

— Ale dlaczego się śmiałeś?

Oględne wytłumaczenie okazywało się coraz trudniejsze.

— Nie wyobrażam sobie Kamy jako świętej — powiedział uświadamiając sobie jednocześnie, że w ten sposób dokonuje jakby skoku w ciemność.

— Dlaczego? — głos Müncha nabrał zimnego, złowrogiego tonu.

— Święta to przecież osoba poważna, dostojna, pełna cnót, stroniąca od radości ziemskich…

— A Kama? Ona taka!

— Niezupełnie. Znasz ją tylko z jednej strony, z Instytutu. W życiu prywatnym to wesoła, nie unikająca zabawy dziewczyna.

— Wiem o tym. Gdyśmy szli kiedyś… przez las… goniła motyle. Jak dziecko. Albo tu…

Chciała mnie uczyć tańczyć… Ale to igraszka młodości. Święty Franciszek też igrać potrafił…

Rzecz w tym, aby… igraszki nie pierwsze były… przed Bogiem i duszy zbawieniem. Śmiech i wesołość… jeśli w umiarkowaniu… nie zawsze grzechu oznaka. Czasem chwale Pana Naszego służyć może…

— Na pewno. Ale to nie zmienia faktu, że Kama jest dziewczyną taką jak miliony innych.

— Nieprawda! — zawołał z gniewem Modest. — Ty kłamiesz! Albo… ślepotą oczy twoje zakryte!

Tego już było Baliczowi za wiele. Odczuł gwałtowne pragnienie, aby zburzyć za jednym zamachem mit zrodzony w umyśle mnicha.

— Czy byłeś z Kamą w Parku na Wydmie?

— Nie byłem.

— Chcesz? Pójdziemy do Kamy. Teraz, zaraz. Przekonasz się, że jest taka jak wiele innych.

No, chcesz?

— Chcę.

Balicz spojrzał na zegarek.

— Mieliśmy rozmawiać półtorej godziny. Minęło dopiero pięćdziesiąt minut. Zdążymy!

VI. DIABELSKA SZTUCZKA

Stacja Szybkiego Ciągu Podziemnego znajdowała się tuż obok Instytutu. Wzniesione prawie od podstaw w ostatnim dziesięcioleciu Radowo należało do najnowocześniejszych miast w kraju pod względem rozwiązania sieci komunikacyjnej. Ulice naziemne i estakady, łączące wysokościowe budowle, spełniały tylko funkcję pomocniczą jako teren spacerów i zabaw mieszkańców tego miasta. Właściwy zaś ruch miejski wprowadzony został do podziemi, gdzie rolę metra przejęły ruchome szlaki komunikacyjne.

Münch zwiedzał miasto wielokrotnie z Kamą. Zdążył już nie tylko oswoić się z barwnymi potokami przechodniów mknących na pasach chodnikowych przez jasno oświetlone tunele, pełne okien wystawowych i reklam, ale nawet nabrać pewnej wprawy w korzystaniu z urządzeń komunikacyjnych. Zręcznie przeskakując z pasa na pas Balicz wiódł teraz zakonnika przez labirynt podziemny najkrótszą drogą, tak iż po kilku minutach byli u celu.

Wyniesieni na powierzchnię szerokim eskalatorem, znaleźli się na niedużym skwerze, otoczonym sosnowym lasem. Z ukrytych wśród drzew budynków stacyjnych wysypywały się raz po raz grupki ludzi: dorośli, młodzież i dzieci, czasem całe rodziny. Wśród śmiechu i nawoływań podążali w głąb parku leśnego, znikając w cienistych alejach i ścieżkach wybiegających ze skweru we wszystkich kierunkach.

Balicz poprowadził Modesta wąską, mniej uczęszczaną alejką. Przed nimi szło dwoje młodych ludzi. Chłopiec obejmował wpół dziewczynę i znać coś zabawnego jej opowiadał, gdyż co chwilę wybuchała głośnym śmiechem.

Droga pięła się w górę, to znów opadała łagodnie w dół. Las zrzedł i teren stał się piaszczysty. Młodzi przyspieszyli kroku. Idąc teraz obok siebie rozprawiali z ożywieniem.

Jeszcze jeden zakręt i oto alejka skończyła się dość raptownie niską wydłużoną budowlą, biegnącą na kształt wstęgi pośród zieleni..

Chłopiec z dziewczyną zniknęli za szerokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami budynku.

— Czy będziesz się kąpał? — odezwał się milczący przez całą drogę Balicz.

— Kąpał?! — Münch spojrzał pytająco na swego przewodnika.

— W taki upalny dzień najlepsza kąpiel. To jeden z przyjemniejszych basenów w tym parku. Nie ma tłoku… O! Tu masz szatnię— wskazał budynek. — A może ty w ogóle nie umiesz pływać?

— Nie umiem.

— No, chodźmy.

Balicz pchnął drzwi przepuszczając przed sobą zakonnika. Z wąskiego tarasu, ocienionego dachem podobnym do liścia łopianu, roztaczał się widok na niedużą kolistą plażę. Złocisty piasek tworzył szeroką ramę eliptycznego basenu, nad którym, na kształt wyciągniętej. ręki, wznosiła się wieża skoczni.

Münch podszedł z wolna aż do skraju tarasu i stanął. Ujrzał ludzi. Byli prawie zupełnie nadzy, a ich spalone słońcem ciała i dziwaczne pozy, w jakich spoczywali na piasku, kojarzyły się w wyobraźni zakonnika z oglądanymi kiedyś, dawno temu, malowidłami przedstawiającymi potępieńców skazanych wyrokiem Sądu Ostatecznego na wieczyste męki.

Łatwo jednak było dostrzec fałsz tego pierwszego wrażenia.

Szmer ożywionych rozmów, radosne okrzyki i śmiech dolatywały zewsząd. Kobiety i mężczyźni, dziewczęta i chłopcy bez żadnych oznak wstydu czy zażenowania leżeli obok siebie, spacerowali, nawet gonili się i harcowali po piasku. Co pewien czas, z wieży lub wprost z brzegu basenu, jakieś brązowe ciało spadało z pluskiem w wodę. Ktoś inny, zażywszy kąpieli wspinał się zwinnie na kolorowe płyty obrzeża.

— No, chodźmy! — przynaglał Balicz.

Münch zszedł kilka stopni w dół i zatrzymał się. Poprzez piasek szła ku schodom prowadzącym na taras młoda kobieta w przezroczystym pływackim czepku. Była bardzo zgrabna, a każdym ruchem zdawała się to jeszcze podkreślać. Jej nagie ciało okrywała tylko niewielka przepaska na biodrach Mokra po niedawnej kąpieli, opalona na migdałowy odcień skóra lśniła w słońcu.

Weszła na pierwsze stopnie i zrzuciła czepek z głowy. Fale miedzianozłotych, bujnych włosów rozsypały się wokół jej twarzy. Dziewczyna odgarnęła dłonią pukle z czoła, uniosła głowę i spojrzała w stronę tarasu. Nietrudno było dostrzec, jak zadrżała, ujrzawszy stojącego u szczytu schodów Müncha.

— Patrz. To Kama! — rzekł Balicz.