Pirx jął obchodzić to miejsce coraz szerszymi kręgami, po spirali, aby odnaleźć trop wychodzący odśrodkowo, ślady marszu powrotnego, ale nie było ich. Zupełnie jakby Aniel wrócił dokładnie po własnym śladzie, co wyglądało jednak całkiem nieprawdopodobnie. Nie miał przecież wrażliwego na radioaktywność czujnika, nie mógł zatem wiedzieć, którędy przyszedł, z dokładnością do centymetrów; Krull mówił coś do Masseny, ale Pirx nie zważał na nich, wciąż krążąc, aż nagle wydało mu się, że słuchawka odezwała się raz jeden, krótko, lecz wyraźnie. Cofał się teraz niemal milimetr po milimetrze. Tak, to było tu. Rozejrzał się, otwierając oczy, które przymrużył, aby całą uwagę skupić na śpiewie czujnika. Odnaleziony ślad znajdował się pod ścianą, jakby robot nie zawrócił w stronę obozu, lecz, przeciwnie, ruszył ku pionowemu filarowi.

To było dziwne. Czego mógł tam chcieć?

Pirx szukał następnego śladu, głazy milczały jednak, a musiał badać wszystkie potrzaskane płyty, spiętrzone u nasady filaru; trudno było przewidzieć, na której Aniel postawił stopę w kolejnym kroku. Wreszcie znalazł ślad, oddalony od poprzedniego o pięć metrów; czyżby Aniel skoczył aż tak daleko? Ale po co? Znowu cofnął się i po chwili odkrył opuszczony ślad — robot po prostu przeskakiwał z kamienia na kamień. Pirx, pochylony, płynnie poruszając prętem, drgnął nagle, bo w głowie jakby eksplodował nabój wybuchowy, takim tonem odezwały się słuchawki, aż się skrzywił — dźwięk był prawie bolesny. Spojrzał za taflę głazu i osłupiał. Wklinowany między dwa kamienie, ukryty na dnie naturalnej, płytkiej studzienki, jaką tworzyły, spoczywał nie uszkodzony aparat wraz z kamerą fotograficzną. Po drugiej stronie stał, oparty o głaz, plecak Aniela z rozpiętymi pasami, ale porządnie spakowany. Zawołał tamtych. Przybiegli i zdziwili się, jak on, tym znaleziskiem. Krull sprawdził kasety — wyglądało na to, że wszystkie pomiary zostały zrobione. Nie musieli powtarzać pracy. Pozostawało tylko wyjaśnienie losu Aniela. Massena przyłożył ręce do ust i zawołał go kilkakrotnie, aż dalekie, przeciągłe echo wróciło od skał. (Pirx aż drgnął, bo tak mu zabrzmiało to wołanie, jakby szukali człowieka zaginionego w górach. Intelektronik wyjął po chwili z kieszeni płaską kasetę nadajnika, przysiadł i zaczął wywoływać robota, nadając jego sygnał, lecz widać było, że robi to raczej z obowiązku niż z przekonania. Tymczasem Pirx wciąż szukał dalszych śladów. Wyglądało na to, że robot dość długo krążył po owym miejscu — tyle ulotnych piśnięć wydawała słuchawka i nadmiar ów do reszty zdezorientował Pirxa. Nareszcie wyznaczył z grubsza zewnętrzne granice okręgu, którego robot na pewno nie przekroczył i obchodząc je systematycznie liczył na to, że znajdzie nowy ślad, który wskaże kierunek dalszych poszukiwań.

Po pełnym okrążeniu wrócił pod filar. Między skalnym występem, na którym stał, a wznoszącą się, całkiem już pionową ścianą, ziała około półtorametrowa szczelina; dno jej pokrywał drobnymi, ostrokanciastymi odłamkami odstrzelony z wysokości piarg. Pirx sumiennie zbadał i to miejsce, ale słuchawka milczała. Stał wobec zagadki zupełnie niezrozumiałej: wyglądało, jakby Aniel dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Tamci naradzali się półgłosem za jego plecami, a on podniósł z wolna głowę i po raz pierwszy z takiej bliskości spojrzał na wstępujący w górę filar. Niezwykła była siła wyzwania, jaką czuł w kamiennym spokoju ściany; a właściwie nie było to wyzwanie, lecz coś podobniejszego raczej do wyciągniętej otwarcie ręki — z pojawiającą się natychmiast pewnością, że trzeba ją przyjąć, że to jest początek drogi, na którą musi się wejść. Zupełnie odruchowo szukał oczami pierwszych chwytów; były pewne. Jednym długim, obliczonym krokiem można było przekroczyć szczelinę i stanąć od razu na małym, lecz dobrym stopniu; po owym rozkroku należało bez żadnych wątpliwości ruszyć skosem, wzdłuż prawdziwie geometrycznego pęknięcia, pogłębiającego się kilka metrów wyżej w kształt płytkiego kominka. Nie wiedząc właściwie, po co to robi, Pirx podniósł czujnik i wychyliwszy się, jak daleko mógł, zbliżył go do owego kamiennego stopnia po drugiej stronie szczeliny. Słuchawka odezwała się. Pirs powtórzył dla pewności tę operację, balansując z trudem, by nie stracić równowagi — tak bardzo musiał się wychylić w pustkę — i znowu usłyszał krótki pisk. Teraz nie miał już wątpliwości. Wrócił do tamtych.

— On poszedł w górę — powiedział spokojnie, wskazując na filar. Krull zdawał się nie rozumieć, a Massena powtórzył:

— W górę poszedł? Jak to? Po co w górę?

— Nie wiem. Tam jest ślad — odparł z pozorną obojętnością Pirx. Massena skłonny był sądzić, że Pirx się omylił, ale zaraz sam przekonał się, że to jednak prawda. Aniel jednym, długim krokiem przeprawił się najwidoczniej ponad szczeliną i poszedł wzdłuż odpękniętego częściowo, kamienego zwału — na filar. Zapanowała konsternacja. Krull oświadczył, że pomiary zostały wykonane, a robot, widocznie wskutek jakiegoś defektu, „rozprogramował się”; Massena obstawał przy tym, że to niemożliwe, przecież zostawił wszystkie aparaty i plecak, zupełnie jakby przygotowywał się planowo do trudnej wspinaczki, więc musiało zajść coś, co go do niej skłoniło.

Pirx milczał. Postanowił już w duchu, że pójdzie na filar, choćby nie miał z nim iść żaden z towarzyszy; Krull nie mógłby i tak, bo rzecz wymagała kwalifikacji alpinistycznych, i to nie byle jakich. Od Masseny słyszał przedtem, że chodzi sporo i podobno niezgorzej znał się na technikach hakowych; kiedy więc tamci zamilkli, powiedział po prostu, że zamierza iść — czy Massena gotów jest mu towarzyszyć?

Krull natychmiast zaoponował. Regulamin zakazuje narażania się na niebezpieczeństwo; po południu przyleci po nich Ampere; muszą przedtem złożyć barak i spakować się; pomiary zostały wykonane; robot najwyraźniej uległ jakiejś awarii, należy więc po prostu uznać, że zaginął, to znaczy wyjaśnić okoliczności w końcowym sprawozdaniu.

— Czy to znaczy, że mamy go tu zostawić i odlecieć? — spytał Pirx.

Jego spokój zdawał się drażnić Krulla, który, powściągnąwszy się z widocznym wysiłkiem, odparł, że w sprawozdaniu przedstawi się dokładnie wypadki oraz opinie członków grupy wraz z najbardziej prawdopodobnym wnioskiem: uszkodzenia mnestronów pamięciowych lub kierunkowego obwodu motywacyjnego albo desynchronizacja…

Massena zauważył, że jedno, drugie ani trzecie nie jest możliwe, ponieważ Aniel nie ma w ogóle żadnych układów mnestronów, a tylko jednorodny, monokrystaliczny układ, wyhodowany molekularnie z przechłodzonych roztworów diamagnetycznych, śladowo zapłodnionych pierwiastkami izotopowymi…

Najoczywiściej chciał pognębić Krulla, wykazując mu, że mówi o rzeczach, na których w ogóle się nie zna; Pirx przestał ich słuchać. Odwrócony plecami, ponownie zmierzył okiem stopę filaru, ale już inaczej niż przedtem — wyobrażone stało się realnym i jakkolwiek było mu z tym trochę niezręcznie, Czuł jawną satysfakcję, że będzie się mógł z tą górą spróbować.

Massena postanowił iść z Pirxem, być może, aby się w ten sposób ostatecznie przeciwstawić Krullowi. Pirxa dochodziło piąte przez dziesiąte z tego, co mówił: że zagadkę należy koniecznie wyjaśnić, bo jeśli po prostu wrócą, to, być może, przeoczone zostanie jakieś równie ważne co tajemnicze zjawisko, które wywołało tak nieoczekiwaną reakcję robota i gdyby było tylko pięć szans na sto, że takie zjawisko zaszło, usprawiedliwia to całkowicie podjęcie ryzyka wspinaczki.

Krull, to należało przyznać, potrafił przyjąć przegraną i nie tracił już więcej słów. Zapanowało milczenie. Massena zaczął zdejmować z pleców aparaty, a Pirx, który tymczasem przyszykował już swoją linę, młotek, haki i zmienił ciężkie buty na pantofle, zerkał na niego ukradkiem. Massena był trochę zdenerwowany; Pirx widział to. Nie tyle sprzeczkę z Krullem — rzecz prosta, ile tym, że może w nie bardzo przemyślany sposób wpędził się sam w sytuację, z której nie miał już wyjścia. Pirx pomyślał, że Massena, gdyby mu zaproponować pozostanie, kto wie, czyby na to nie przystał, chociaż czynnik podrażnionej ambicji był nie do obliczenia. Nie mówił jednak nic, bo chociaż wspinaczka zapowiadała się u początku łatwo, nie wiadomo było, co czeka ich w ścianie wyżej, tam zwłaszcza, gdzie jej sporą część przesłaniały przewieszki. Przecież nie wypenetrował nawet ściany przez lornetkę, bo nie brał pod uwagę takiej eskapady. A jednak wziął linę i haki — po co? Zamiast analizować te sprzeczności, stał i czekał na Massenę. Potem ruszyli bez pośpiechu do podnóża skały.