Ta sama sekretarka wprowadziła ich do dużego pokoju Konferencyjnego.

Za długim stołem stały dwa rządy foteli w idealnym ordynku. Siedli u końca owego stołu, tam gdzie leżała otwarta teczka z umowami.

— Słucham pana — rzekł Mc Guirr. Popiół spadł mu na spodnie, zdmuchnął go, Pirx zauważył, że inżynier ma przekrwione oczy i nadmiernie równe zęby. Sztuczne pomyślał. — Udaje młodszego, niż jest.

— Czy ci, którzy… nie są ludźmi, zachowują się jak ludzie? Spożywają posiłki? Piją?

— Tak.

— Po co?

— Aby złudzenie było zupełne. Dla otoczenia; rzecz oczywista.

— Więc muszą się potem tego… pozbywać?

— No, tak.

— A krew?

— Proszę?

— Czy mają krew? Serce? Czy krwawią — zranieni?

— Mają… pozory krwi i serca — powiedział Mc Guirr, dobierając słów z wyraźną ostrożnością.

— Co to znaczy?

— Że tylko dobry specjalista lekarz, po wszechstronnym badaniu, mógłby się zorientować…

— A ja nie?

— Nie. Oczywiście, wyłączając zastosowanie jakichś specjalnych urządzeń.

— Rentgena?

— Pan jest domyślny! Ale nie będzie go pan miał na pokładzie.

— Tego nie wymyślił żaden fachowiec — rzekł spokojnie Pirx. — Mogę mieć tyle izotopów ze stosu, ile zechcę, no i muszę też mieć na pokładzie aparaty do defektoskopii; rentgen całkiem mi więc niepotrzebny.

— Nie mamy zastrzeżeń co do tej aparatury, o ile zobowiąże się pan nie używać jej do żadnych innych celów.

— A jeżeli się nie zgodzę?

Mc Guirr westchnął i dusząc cygaro w popielniczce, jakby nabrał do niego nagle obrzydzenia, rzekł:

— Komandorze… pan stara się to nam utrudnić, jak się tylko da!

— To prawda! — serdecznie odparł Pirx. — Więc oni mogą krwawić?

— Tak.

— I to jest krew? Także pod mikroskopem?

— Tak, to jest krew.

— Jakeście to zrobili?

— Imponujące, nie? — Mc Guirr uśmiechnął się szeroko. — Mogę panu powiedzieć tylko bardzo ogólnikowo: zasada gąbki. Podskórnej, specjalnej gąbki.

— To ludzka krew?

— Tak.

— Po co?

— Na pewno nie po to, aby wywieść w pole pana. Proszę zrozumieć, przecież nie dla pana uruchomiona została produkcja kosztem miliardów dolarów! Oni muszą wyglądać tak, być tacy, aby w żadnych okolicznościach nikomu z pasażerów czy innych ludzi nie przyszło nawet do głowy podejrzewać…

— Chodzi o uniknięcie bojkotu waszych „produktów”?

— O to też. No i o komfort, o wygodę psychologiczną…

— A pan potrafi ich rozróżnić?

— Tylko dlatego, że ich znam. No… są sposoby… gwałtowne… ale przecież nie będzie pan używał siekiery!

— Pan mi nie powie, czym oni się różnią od ludzi pod względem fizjologicznym? Oddychanie, kaszel, rumieńce…

— Ach, to wszystko zostało zrobione. Są różnice, pewne, ale powiedziałem już panu: poznałby się na nich tylko lekarz.

— A pod względem psychicznym?

— Mózg mają w głowie! To nasz największy triumf! — rzekł Mc Guirr z prawdziwą dumą. — „Inteltron” umiejscawiał go dotychczas w kadłubie, bo był zbyt wielki. Dopiero my pierwsi przenieśliśmy go do głowy!

— Powiedzmy, drudzy: pierwsza była Natura…

— Cha, cha! No, więc drudzy. Ale szczegóły są tajemnicą. To multistat monokrystaliczny, z szesnastoma miliardami elementów dwójkowych!

— A czy to, do czego są zdolni, także jest tajemnicą?

— Co pan ma na myśli?

— Na przykład to, że mogą kłamać… w jakim zakresie mogą kłamać… że mogą utracić panowanie nad sobą więc i nad sytuacją…

— Owszem. To wszystko możliwe.

— Dlaczego?

— Dlatego, że to nieuniknione. Wszelkie — mówiąc obrazowo — hamulce, wprowadzone w sieć neutronową, czy krystaliczną, są względne, są do pokonania. Mówią to, bo pan powinien znać prawdą. Zresztą, jeśli choć trochę zna pan literaturą przedmiotu, wie pan, że robot, który by zarazem umysłowo dorównywał człowiekowi, a nie był zdolny do kłamstwa czy oszukiwania, jest czystą fikcją. Można produkować albo pełnowartościowe równoważniki człowieka, albo marionetki. Trzeciej drogi nie ma.

— Istota zdolna do pewnych czynów tym samym musi być zdolna do innych czynów, tak?

— Tak. Oczywiście, to jest nierentowne. Na razie przynajmniej. Psychiczna wszechstronność, nie mówiąc nawet o człekokształniości, potwornie kosztuje. Modele, które pan dostaje, są wytworzone tylko w bardzo nielicznych prototypach — jako nieopłacalne. Koszt jednego jest większy od kosztu naddźwiękowego bombowca!

— Co pan mówi!

— Oczywiście, wliczywszy koszty wszystkich badań, które budowę poprzedziły. Będziemy te automaty oferowali produkowane, być może, z taśmy; i pewnie je nawet udoskonalimy, chociaż to już chyba niemożliwe. Dajemy panu to, co mamy najlepszego. Utrata więc panowania nad sobą, jakieś załamanie się, chociaż nie do wykluczenia, będzie z reguły mniej prawdopodobne aniżeli u człowieka w tej samej sytuacji!

— Czy były robione takie doświadczenia?

— Oczywiście!

— I ludzie stanowili próby kontrolne?

— Było i tak.

— Sytuacje katastrofalne? Grożące zagładą?

— Właśnie takie.

— A rezultaty?

— Ludzie są bardziej zawodni.

— A jak z ich agresywnością?

— Chodzi panu o ich stosunek do człowieka?

— Nie tylko.

— Może pan być spokojny. Mają wbudowane inhibitory, tak zwane układy wyładowania wstecznego, amortyzujące niejako potencjały agresji.

— Zawsze?

— Nie, to niemożliwe. Mózg jest układem probabilistycznym, nasz także. Można w nim zwiększać prawdopodobieństwo określonych stanów, ale nigdy nie ma się całkowitej pewności. Mimo to — i pod tym względem przewyższają człowieka!

— A co się stanie, jeśli będę próbował strzaskać któremuś głowę?

— Będzie się bronił.

— Czy będzie usiłował mnie zabić?

— Nie, ograniczy się do obrony.

— A jeśli jedyną możliwością obrony będzie atak?

— Wtedy zaatakuje pana.

— Proszą mi dać te umowy — powiedział Pirx. Pióro skrzypiało w ciszy. Inżynier złożył formularze i schował je do teczki.

— Pan wraca do Stanów?

— Tak, jutro.

— Może pan zakomunikować przełożonym, że postaram się wycisnąć z nich wszystko najgorsze — rzekł Pirx.

— Rozumie się! Na to właśnie liczymy! Bo nawet w tym najgorszym jeszcze są lepsi od człowieka! Tylko…

— Pan chciał coś powiedzieć?

— Pan jest człowiekiem odważnym. Ale… we własnym interesie doradzam ostrożność.

— Żeby się do mnie nie wzięli? Pirx uśmiechnął się mimo woli.

— Nie. Żeby się to nie skrupiło właśnie na panu: bo pierwej, wcześniej, „wysiądą” panu ludzie. Zwykli, poczciwi, zacni chłopcy. Rozumie pan?

— Rozumiem — odparł Pirx. — Czas na mnie. Muszę przejąć dziś statek.

— Mam na dachu helikopter — rzekł Mc Guirr wstając. — Podrzucić pana?

— Nie, dziękuję. Pojadę metrem. Nie lubię ryzykować, wie pan… Więc powie pan przełożonym, jak czarne mam zamiary?

— Jak pan sobie życzy.

Mc Guirr szukał w kieszeni następnego cygara.

— Muszę powiedzieć, że zachowuje się pan raczej dziwnie. Czego pan właściwie od nich chce? To nie są ludzie, tego nikt nie twierdzi. To doskonali fachowcy, a przy tym naprawdę zacni! Mówię panu! Zrobią dla pana wszystko!

— Postaram się, żeby zrobili jeszcze więcej — odparł Pirx.

* * *

Pirx rzeczywiście nie darował Brownowi sprawy Pana Boga i umyślnie zatelefonował do niego następnego dnia; w UNESCO podano mu numer telefonu, dzięki któremu mógł osiągnąć swego „nieliniowego pilota”. Poznał nawet jego głos, gdy nakręcił ów numer.

— Czekałem na pana — powiedział Brown.

— No i jak się pan zdecydował? — spytał Pirx. Było mu przy tym dziwnie ciężko na sercu; znacznie lepiej czuł się, kiedy podpisywał papiery Mc Guirrowi. Wydawało mu się wówczas, że da temu radę. Teraz nie był już taki pewny siebie.

— Miałem mało czasu — rzekł Browri swym równym, miłym głosem. — Dlatego mogę powiedzieć tylko tyle: nauczono mnie podejścia probabilistycznego. Obliczam szansę i na tej podstawie działam. A w tym wypadku — dziewięćdziesiąt dziewięć procent, że „nie”, a może nawet dziewięćdziesiąt dziewięć i osiem dziesiątych, ale jedna setna szansy, że tak.