Ale wokół mlecznej tarczki nic nie przesłaniało światła gwiazd. Na sto metrów — w lornecie — zobaczyłby statek wielkości szuflady. Nie było tam nic. Żadnego statku. Nie stanowiła niczyjego światła pozycyjnego ani wylotowego. Na pewno nie. Po prostu — samodzielne, latające, białe światełko. Można było zwariować.

Poczuł ogromną chęć strzelenia w mleczną tarczkę. Nie było to łatwe, ponieważ na AMU 111 nie ma żadnej broni. Regulamin nie przewiduje jej użycia. Pirx miał tylko dwie rzeczy, które mógł wystrzelić z kabiny: samego siebie i balonik-sondę. Statki patrolowe są tak skonstruowane, że pilot może wystrzelić siebie w hermetycznej osłonie na wstęgowym deceleratorze. Robi to tylko w ostateczności i, naturalnie, wystrzeliwszy się z rakiety, nie można już do niej wrócić. Pozostawał więc balonik-sonda. Jest to urządzenie bardzo proste — cienkościenny balon gumowy, pusty, zwinięty tak ciasno, że przypomina oszczep. Pokryty jest aluminiowym natryskiem, żeby go lepiej było widać. Często trudno jest polegać na wskazaniach aerodynamometru, czy wchodzi się już w atmosferę planety, czy jeszcze nie. Pilot chce zresztą wiedzieć, i to jest najważniejsze, czy rozrzedzony gaz nie rozpościera się właśnie przed nim — tam, dokąd leci. Wtedy wyrzuca balonik, który nadyma się automatycznie i pędzi z szybkością nieco większą od szybkości statku. Widać go jako jasną plamkę nawet na pięć — sześć kilometrów. Jeżeli wpadnie w rozrzedzony gaz, nawet bardzo rozrzedzony, zaczyna się grzać od tarcia i pęka. Wówczas pilot wie, że trzeba rozpocząć hamowanie. Pirx usiłował wycelować dziobem w mgławą tarczkę. Nie mógł mierzyć radarem, więc użył celownika optycznego. Trafić tak mały przedmiot na odległość prawie dwu kilometrów jest niezmiernie trudno. Mimo to usiłował strzelić — ale tarczka nie chciała mu się ustawić do strzału. Ilekroć zaczynał, manewrując delikatnie dyszą odchylającą, przesuwać dziób AMU — tarczka spokojnie odsuwała się w bok i znowu mknęła przed nim — w środku lewego ekranu gwiazdowego. Wykonała ten manewr cztery razy pod rząd — za każdym następnym nieco szybciej, jakby coraz lepiej orientowała się w jego zamiarach. Nie życzyła sobie mieć dziób AMU wycelowany w siebie dokładnie — leciała z drobnym, bocznym odchyleniem.

To było fantastyczne. Żeby dostrzec drobny ruch jego dzioba z odległości dwu kilometrów, tarczka musiałaby rozporządzać jakimś gigantycznym teleskopem — którego nie widział ani śladu. Mimo to wykonywała uniki może z półsekundowym opóźnieniem.

Niepokój jego rósł. Zrobił już wszystko, co mógł zrobić, żeby zidentyfikować ten niesamowity, latający obiekt — i nie posunął się ani o włos. I wtedy — siedząc nieruchomo, z rękami cierpnącymi pomału na dźwigniach — pomyślał naraz, że z tamtymi musiało być właśnie tak samo. Że spotkali światełko — usiłowali wywołać jego CQD, sądząc, że mają przed sobą jakiś dziwny statek — że, gdy nie odpowiadało, pogonili za nim — coraz szybciej — że pewno tak, jak on, badali je przez lornetę i dostrzegli smużące po tarczy, delikatne przyćmienia — może nawet strzelali do niego balonami-sondami, a potem — zrobili coś takiego, że już nie wrócili.

Kiedy sobie uświadomił, jak bliski jest tego samego losu, poczuł nie strach nawet, ale rozpacz. Było to całkiem jak w koszmarnym śnie — przez chwilę nie wiedział, czy jest sobą, Pirxem, czy Wilmerem — albo Thomasem. Bo wtedy musiało być dokładnie tak samo jak teraz — nie miał najmniejszej wątpliwości. Siedział jak sparaliżowany, pełen dogłębnej pewności, że nie ma już ratunku. Najokropniejsze zaś było to, że żadnego niebezpieczeństwa nie mógł się nawet domyślić — przestrzeń pusta… Pusta?

Tak, sektor był pusty, ale gonił przecież za światełkiem przeszło godzinę, dochodząc do 230 kilometrów na sekundę! Być może — nie, nawet całkiem prawdopodobnie — znalazł się już na samej granicy sektora albo ją nawet minął. Co było dalej? Następny sektor — 1009, dalszych półtora tryliona kilometrów próżni. Próżnia, ze wszystkich stron na miliony kilometrów nic, tylko próżnia — a w odległości dwu kilometrów od jego dziobu tańczyło białe światełko. Zaczął ze wszystkich sił myśleć, co mogli zrobić teraz — właśnie teraz — Wilmer albo Thomas. Wilmer i Thomas. Bo on — musi zrobić coś całkiem innego. Inaczej nie wróci.

Nacisnął jeszcze raz hamownice. Strzałka drgała. Leciał coraz wolniej. Miał już tylko 30, 22, 13, 5 kilometrów na sekundę. Już tylko 0,9. Już ledwo kilkaset metrów na sekundę — wskaźnik drżał delikatnie nad zerem. W rozumieniu regulaminu — zastopował. W próżni zawsze ma się jakąś szybkość — względem czegoś. Stanąć jak słup wbity w ziemię — nie można. Światełko zmniejszało się. Zostawało coraz dalej i dalej — było coraz bledsze — potem przestało maleć.

Zaczęło rosnąć — znowu się powiększało — aż zatrzymało się — jak on. W odległości dwu kilometrów od jego dziobu.

Czego nie zrobiliby Wilmer i Thomas? Czego na pewno by nie zrobili? Nie uciekaliby przed takim małym, parszywym, idiotycznym światełkiem, przed głupią, mleczną plamką!

Nie chciał zawracać — gdyby zrobił zwrot, straciłby je z oczu — miałby je za rufą, a to, co dzieje się za rufą, trudniej jest obserwować — trzeba wykręcać głowę do bocznego ekranu. A zresztą — nie chciał go mieć za rufą. Chciał je dokładnie, bez przerwy widzieć. A więc ruszył tyłem — używając dysz hamowniczych jako napędowych. Takie rzeczy też musi się umieć — to należy do elementarnego pilotażu. Miał minus l g, minus 1,6, minus 2, rakieta nie szła tak idealnie jak na zwykłym ciągu. Dziób chodził odrobinę na boki — hamownice są do zwalniania, nie do napędzania statku.

Światełko — jak gdyby się zawahało. Zostawił je przez kilka sekund malejące w przestrzeni, zakryło na chwilę Alfę Eridana, zeszło z niej, pląsało między małymi bezimiennymi gwiazdami — i pociągnęło za nim.

Nie chciało się odczepić.

— Tylko spokojnie — pomyślał — co mi może w końcu zrobić? Takie małe, świecące gówno. Co mnie to wszystko razem obchodzi? Mam patrolować sektor. Niech je cholera weźmie.

Myślał tak, ale, oczywista rzecz, ani na moment nie spuszczał oczu ze światełka. Od chwili spotkania upłynęły już prawie dwie godziny. Chwilami oczy zaczynały go piec i trochę łzawiły. Wytrzeszczał je, jak mógł, i wciąż leciał tyłem. Tyłem nie można lecieć za szybko. Hamownice nie są obliczone na ciągłą pracę. Leciał więc na ośmiu kilometrach na sekundę i pocił się.

Od pewnego czasu czuł, że coś się robi z jego szyją — jak gdyby ktoś odciągał mu szczypczykami skórę podgardla w dół, ku klatce piersiowej, i schło mu trochę w ustach — nie zwracał na to uwagi, miał coś ważniejszego na głowie od suchych ust i szczypania skóry na szyi. Potem parę razy zrobiło mu się dziwnie — przestał czuć położenie własnych rąk. Nogi czuł. Prawa naciskała pedał hamownicy.

Próbował poruszyć rękami, bo nie chciał spuścić oczu ze światełka. Podchodziło jak gdyby bliżej — może 1,9 kilometra od dziobu, może 1,8. Doganiało go?

Chciał podnieść rękę — nie mógł. Drugą — nie to nawet, żeby nie mógł! Nie czuł swoich rąk — jak gdyby w ogóle nie istniały. Chciał popatrzeć na nie — kark ani drgnął. Był napięty, sztywny jak pień.

Chwyciła go panika. Dlaczego do tej pory nie zrobił tego, co było jego świętym obowiązkiem? Dlaczego, po spotkaniu światełka, nie wywołał natychmiast przez radio Bazy i nie zameldował o nim?

Bo się wstydził. Wilmer i Thomas na pewno także się wstydzili. Mógł sobie wyobrazić śmiech, który wybuchłby w kabinie nasłuchu. Światełko! Białe światełko, które najpierw ucieka przed statkiem, a potem goni go! Rzeczywiście! Powiedzieliby mu, żeby się uszczypnął i zbudził.

Teraz było mu wszystko jedno — raz jeszcze spojrzał w ekran i powiedział: — AMU 111 Patrol do Bazy…

To znaczy: chciał powiedzieć. Ale nie mógł. Głos nie wydobył mu się ż gardła — tylko jakiś nieartykułowany bełkot. Wytężył wszystkie siły — z jego ust buchnął ryk. Wtedy — po raz pierwszy — oczy jego zeszły z gwiazdowego ekranu i padły na lustro. Przed nim, w fotelu pilota, w okrągłej, żółtej haubie, siedział potwór. Miał olbrzymie, obrzękłe, wybałuszone oczy, pełne piekielnej grozy, rozdarte na boki i w dół żabie usta — bełtał się w nich ciemny język. Zamiast szyi drgały mu jakieś napięte struny, dygocące bez ustanku, tak że dolna szczęka tonęła w nich — i ta maszkara o szarej, puchnącej gwałtownie twarzy, ryczała.