Do tej chwili miałem wciąż jeszcze nieczyste sumienie: leciałem przecież jakiś czas na ślepo, kiedy inżynier opowiadał mi o swoim szwagrze i życzył dobrej nocy, a ja zajmowałem się wołowiną, bo nie miałem ludzi i robiłem wszystko sam — teraz jednak jakby łuski spadły mi z oczu. Napełniony świętym oburzeniem, prawdziwego winowajcę widziałem już w owym głuchym, milczącym statku, który walił hiperboliczną przez sektor i nie raczył nawet odpowiedzieć na bezpośrednie wezwanie przynaglające!

Włączyłem fonię i zacząłem go wzywać. Żądałem różnych rzeczy — żeby zapalił sygnały pozycyjne i wyrzucił filary, żeby się zidentyfikował, żeby podał nazwę, miejsce przeznaczenia, armatora, wszystko, rozumie się umownymi skrótami; a on leciał sobie spokojnie, cichy, o włos nie zmieniając ani szybkości, ani kursu, i miałem go już na osiemdziesięciu kilometrach.

Dotąd był trochę z bakburty, ale coraz wyraźniej mnie wyprzedzał, wszak robił w sekundzie dwa razy więcej niż ja; i wiedziałem, że wskutek nieuwzględnienia przez kalkulator całej poprawki kątowej odległość mijania będzie mniejsza od obliczonej o parę kilometrów. Poniżej trzydziestu na pewno, a kto wie, czy nie ze dwadzieścia. Powinienem był hamować, bo do takich zbliżeń dopuszczać nie wolno, ale nie mogłem. Miałem za sobą tylko sto z czymś tysięcy ton cmentarzyska rakiet; musiałbym pierwej odczepić wszystkie gruchoty. Sam nie dałbym rady, załogę miałem zajętą mumsem, o hamowaniu nie było zatem mowy. Przydać się tu mogły raczej wiadomości z filozofii aniżeli z kosmodromii: stoicyzm, fatalizm, ewentualnie nawet, w razie gdyby błąd kalkulatora był nieprawdopodobnie wielki, coś z eschatologii.

Przy dwudziestu dwóch kilometrach odległości tamten statek wyraźnie już zaczął wyprzedzać Perłę. Wiedziałem, że odległość będzie odtąd rosła, więc wszystko było tylko niby w porządku; cały czas patrzałem do tej chwili tylko na odległościomierz, bo był najważniejszy i dopiero teraz ponownie spojrzałem na radaroskop.

To nie był statek, ale wyspa latająca, nie wiem zresztą co. Był wielki, z dwudziestu kilometrów jak moje dwa palce — idealnie regularne wrzeciono zmieniło się w dysk, nie w obrączkę!

Rzecz jasna, od dawna już myślicie sobie, że to był statek „innych”. No, bo skoro miał dziesięć mil długości… Tak to się mówi, ale któż wierzy w statki „innych”? Pierwszym moim impulsem było gonić go. Doprawdy! Chwyciłem dźwignię głównego ciągu — ale jej nie ruszyłem. Miałem za rufą wraki na holu; to było na nic. Skoczyłem z fotela i wąskim szybem dostałem się do nadbudowanej nad sterownią, małej, wpasowanej w pancerz zewnętrzny kajuty astronomicznej. Było tam, nawet pod ręką, wszystko, czego potrzebowałem: luneta i flary. Wystrzeliłem trzy, jedną za drugą, jak szybko mogłem, w przybliżonym kierunku tego statku i kiedy pierwsza rozbłysła, zacząłem go szukać. Był wielki jak wyspa, ale nie od razu go znalazłem. Blask flary, która wskoczyła w pole widzenia, oślepił mnie do tego na parę sekund, musiałem cierpliwie czekać, aż przejrzę. Druga flara zapaliła się daleko z boku, nic z niej nie miałem, trzecia wyżej. W jej nieruchomym świetle, bardzo białym, zobaczyłem go.

Nie widziałem go dłużej niż pięć, może sześć sekund, bo flara nagle, jak to z nimi czasem bywa, wybuchnęła mocniej i zgasła. Ale w owych paru sekundach zobaczyłem przez mocne, osiemdziesięciokrotne szkła, z wysoka, dosyć słabo, widmowa, lecz wyraźnie oświetlony ciemny kształt metalu; patrzałem nań jakby z kilkusetmetrowej odległości. Ledwo mieścił się w polu widzenia; w samym środku wyraźnie tliło kilka gwiazd, jakby tam był przezroczysty jakby to był ulany z ciemnej stali, lecący w przestrzeni, pusty w środku tunel; ale zdołałem dostrzec wyraźniej, w tym ostatnim rozbłysku flary, że to jest rodzaj spłaszczonego walca, którego modelem byłaby bardzo gruba opona patrzeć mogłem na przestrzał przez puste centrum, chociaż nie leżało w osi spojrzenia; ten kolos był pochylony pod kątem do linii wzroku — jak szklanka, którą się lekko nachyli, aby wylać z niej powoli płyn.

Rzecz jasna, wcale nie rozpamiętywałem owego widoku. tylko wystrzeliłem następne flary; dwie nie wypaliły, trzecia była za krótka, czwarta i piąta ukazały mi go po raz ostatni. Teraz bowiem, przeciąwszy linię kursową Perły, oddalał się coraz szybciej; był o sto, o dwieście, o trzysta kilometrów — wizualna obserwacja nie była możliwa.

Wróciłem natychmiast do sterowni, aby porządnie ustalić elementy jego ruchu; zamierzałem, kiedy to zrobię, rozpocząć alarm na wszystkich pasmach, jakiego kosmolocja nie pamięta; wyobrażałem już sobie, jak nakreślonym przeze mnie torem pójdą sfory rakiet, żeby dopaść tego gościa z głębin.

Byłem właściwie pewny, że stanowił część hiperbolicznego roju. Oko bywa w pewnych okolicznościach podobne do kamery fotograficznej i obraz, oświetlony mocno, choć na ułamek sekundy, można jeszcze dobrą chwilę po j ego zniknięciu nie tylko rozpamiętywać, lecz analizować wcale szczegółowo, prawie tak, jakby aktualnie trwał nadal przed nami. A ja zobaczyłem w tym agonalnym rozbłysku flary powierzchnię olbrzyma; jego milowe pobocznice nie były gładkie. lecz zryte, nieomal jak grunt księżycowy, światło rozciekło się po chropowatościach, gruzłach, kraterowatych wgłębieniach — miliony lat musiał już tak lecieć, wchodził, ciemny i martwy, w mgławice pyłowe, wychodził z nich po wiekach, a meteorytowy kurz w dziesiątkach tysięcy zderzeń żarł go i nadgryzał próżniową erozją. Nie umiem powiedzieć, skąd brała się we mnie ta pewność, ale wiedziałem, że nie ma w nim nikogo żywego, że to jest już miliardoletni wrak i nie istnieje może nawet cywilizacja, która go wydała!

A kiedy o tym wszystkim myślałem, równocześnie po raz czwarty, piąty, szósty, dla zupełnej już dokładności, na wszelki wypadek, obliczałem elementy jego ruchu i każdy rezultat uderzeniem klawisza posyłałem w głąb układu zapisującego, bo szkoda mi było nawet sekundy, bo był już tylko przecinkiem zielonkawej fosforyzacji na ekranach i jarzył się, jak spokojny świetlik, w brzeżnym sektorze prawego o dwa tysiące, o trzy tysiące, o sześć tysięcy kilometrów.

Kiedy skończyłem, znikł. Cóż mi to jednak szkodziło? Był martwy, niezdolny do manewru, więc nie mógł nigdzie uciec, ukryć się: leciał wprawdzie z hiperboliczną, ale mógł go z łatwością dogonić każdy statek o reaktorze dużej mocy, a mając tak precyzyjnie obliczone elementy ruchu…

Otworzyłem kasetę aparatu zapisującego, żeby wyjąć papierową taśmę i pójść z nią do radiostacji — i wtedy, jakby we mnie grom uderzył, zastygłem, ogłupiały nagle, zdruzgotany…

Metalowy bęben był pusty; taśma dawno się już, może przed godzinami, może przed dniami, skończyła, nikt nie założył nowej i posyłałem wszystkie rezultaty obliczeń donikąd; przepadły co do jedynego; nie było ani statku, ani jego śladu, nic…

Rzuciłem się do ekranów, potem, doprawdy, chciałem odczepić ten mój przeklęty balast, porzucić owe dobra Le Mansa i puścić się — dokąd? Sam dobrze nie wiedziałem. Zapewne, kierunek… Mniej więcej na gwiazdozbiór Wodnika, ale cóż to był za cel! Może jednak? Gdybym podał przez radio sektor, w przybliżeniu, oraz szybkość…

Należała to zrobić. Było to moim obowiązkiem, pierwszym ze wszystkich, jeśli w ogóle jakieś jeszcze miałem.

Pojechałem windą na śródokręcie, do radiostacji, i ustalałem już kolejność działań: sygnał wzywający do Luny Głównej z żądaniem prawa pierwszeństwa dla następnych moich komunikatów, gdyż chodzi o informacje największej wagi; takich nie będzie odbierał automat, ale prawdopodobnie dyżurny koordynator Luny; złożę meldunek o dostrzeżeniu obcego statku, który przeciął mój kurs z szybkością hiperboliczną i stanowił prawdopodobnie część galaktycznego roju. Zażąda natychmiast podania elementów jego ruchu. Będę musiał powiedzieć, że obliczyłem je wprawdzie, ale ich nie mam, bo magazynek taśmowy aparatu był, wskutek zaniedbania, pusty. Wówczas zażąda, abym padał „fix” pilota, który zaobserwował, jako pierwszy, ów statek. Ale i takiego „fixu” nie ma, bo wachtę pełnił inżynier, z wykształcenia drogowiec, a nie kosmonauta; z kolei — jeśli to już nie wyda mu się podejrzane — zapyta, czemu nie poleciłem, w trakcie dokonywania pomiarów, przekazać na bieżąco danych memu radiowcowi; więc będę zmuszony wyjaśnić, że telegrafista nie pełnił służby, bo był pijany. Jeśli zechce jeszcze w ogóle i wtedy prowadzić ze mną rozmowę o takich sprawach przez tych trzysta sześćdziesiąt osiem milionów kilometrów, które nas dzielą, zapragnie dowiedzieć się, czemu nie pełnił służby któryś z pilotów jaka zastępca telegrafisty; wtedy odpowiem, że cała załoga ma świnkę i leży w gorączce. Jeśliby do tej chwili żywił jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, upewni się, że człowiek, który w środku nocy alarmuje go wiadomościami o statku „innych”, jest albo nie przy zdrowych zmysłach, albo pijany. Spyta, czy utrwaliłem wizerunek statku w jakikolwiek sposób — fotografując go w świetle flar, zapisując dane radarowe na ferrotaśmie albo przynajmniej notując wszystkie kolejne wezwania, z jakimi zwracałem się do niego przez radio. Ale nie mam nic, nic, ponieważ zbytnio się spieszyłem, nie uważałem, aby jakieś fotografie były potrzebne, skoro niebawem ziemskie statki dościgną niezwykły cel i wszystkie urządzenia zapisujące były wyłączone. Zrobi wtedy to, co ja uczyniłbym na jego miejscu — każe mi się wyłączyć i zapyta wszystkie statki mojego sektora, czy któryś nie dostrzegł nic podejrzanego. Otóż żaden statek nie mógł zobaczyć galaktycznego gościa. Byłem tego pewny. Spotkałem go tylko dlatego, że leciałem w płaszczyźnie ekliptyki, choć jest to najsurowiej wzbronione, zawsze bowiem krąży w niej pył i resztki zmielonych przez czas meteorów czy kometowych ogonów. Przekroczyłem ten zakaz, bo inaczej nie wystarczyłoby mi paliwa dla manewrów, mających wzbogacić Le Mansa o sto czterdzieści tysięcy ton złomu rakietowego. Należało od razu uprzedzić koordynatora Luny, że spotkanie nastąpiło w strefie zakazanej, co pociągnęłoby za sobą nieprzyjemną rozmowę w Komisji Dyscyplinarnej przy Trybunale Kosmicznej Żeglugi. Zalewne, odkrycie tego statku warte było czegoś więcej niż upomnienia Komisji, a może i kary, ale tylko pod warunkiem, że się go rzeczywiście dosięgnie. Otóż to wyglądało mi na rzecz beznadziejną. Musiałem mianowicie zażądać, aby w obszar podwójnego zagrożenia, bo w strefę ekliptyki, i do tego jeszcze nawiedzoną przez hiperboliczny rój, rzucono całą flotyllę statków na poszukiwania. Koordynator Luny, gdyby nawet chciał, nie miał prawa tego uczynić; a gdybym się na głowie postawił i do rana wzywał COSNAV ziemski i Międzynarodową Komisję do Spraw Badania Przestrzeni, i diabli wiedzą, kogo jeszcze, rozpoczęłyby się obrady i posiedzenia, za czym, gdyby szły błyskawicznie, już po jakichś trzech tygodniach zapadłaby decyzja. Ale — jak to obliczyłem jeszcze w windzie, bo doprawdy tej nocy myślało mi się bardzo szybko — ów statek będzie się wówczas znajdował w odległości stu dziewięćdziesięciu milionów kilometrów od miejsca spotkania, więc poza Słońcem, które minie dostatecznie blisko, aby odchyliło jego trajektorię, i przestrzeń, w której przyjdzie go szukać, będzie liczyła ponad dziesięć miliardów kilometrów sześciennych. Być może — dwadzieścia.