Wargi November drżą, a powieki same się zamykają, gdy prawie mdleje. Nie chce tego robić, ale czuje, że musi ofiarować coś w zamian za morską wodę, suknię i tę złocistą komnatę.
— Jest… jest dziewięć… kategorii ludzi… — ciągnie. Z wysiłkiem przełyka ślinę. Porządkuje rzeczowniki, uspokaja serce. — Dziewięć kategorii ludzi, którzy zasługują na rozgrzeszenie: żony, święci, dzieci, cudzołożnicy, dłużnicy, uczniowie, melancholicy, ci, których miłość napotyka przeszkody, oraz ci, którym zdarzają się napady gniewu.
To mój dar dla ciebie, myśli najgłośniej jak umie. Zapakowałam go specjalnie, jak prezent: ten spis. Jest tylko dla ciebie.
— Nie ma wśród nich pszczelarzy ani generałów — dodaje. — Możemy szukać pocieszenia tylko u siebie nawzajem. Na końcu długiej podróży nie czeka nas łaska. Powiedz, czego ode mnie chcesz.
Casimira pociąga lekko nosem. Jej oczy w obwódkach twardych łez lśnią jak kryształ.
— Myślałam, że już się domyśliłaś. One cię pragną, chcą cię mieć na własność. Na zawsze. Przez całe życie nie miały królowej, nie produkują nawet mleczka, bo składają się z drucików, szkła i mikroskopijnych silniczków. Do tej pory ja im wystarczałam. Może to ma być moja kara? Z pewnością odczuwam ból, tajony, przenikliwy, ale jestem gotowa spełnić ich prośbę. Matka musi być do tego zdolna.
November kręci głową i parska niewesołym śmiechem.
— Co by to miało oznaczać?
— Dokładnie nie wiem. Nie chcą mi powiedzieć. — Casimira marszczy brwi. — Jestem… zazdrosna. Tak, jestem zazdrosna. Ale to nic.
Strzała pszczelego życia odrywa się od ściany ula, łukiem zmierza w ich stronę i ląduje przed November, gdzie przybiera postać owadziego golema, jej zalotnika z drugiej nocy, kiedy dostała sukienkę i oglądała pomnik przy Serafinów. Golem kłania się przed nią, a kiedy się prostuje, buczące dłonie ma pełne złocistego płynu. Wyciąga je w błagalnym geście.
— Mówiłaś, że nie mają mleczka pszczelego.
— Ja je dla nich zrobiłam, tak jak robię wszystko inne w tym pałacu przemysłu. Jakże mogłabym zachować się inaczej? Paznokciami przymusiłam ziemię do swej woli. Do kadzi z czerwonej gliny wrzuciłam mnóstwo ich biednych ciałek, wlałam złoty olej smarujący niewidoczne trybiki ich serc, dorzuciłam ich miód, który jest wydzieliną spod odwłoka i ma charakterystyczny aromat sosnowej smoły, i dodałam odrobinę swojej krwi — najlepszą namiastkę królowej, na jaką mogą liczyć. To ich pierwsze mleczko. Są z niego bardzo dumne.
Manekin otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć; z jego gardła dobywa się tylko zdławione bzyczenie. November doskakuje doń jak do płaczącego dziecka, układa go sobie w ramionach i zaczyna uciszać i utulać pszczoły, nucąc po swojemu, tak jak zawsze nuciła swym podopiecznym, kiedy były niespokojne, i choć nie przyniosła im kwiatów, nie ma dla nich wrzosów ani fiołków, bazylii ani pomarańczy, domyśla się, że wystarcza im sama jej obecność. Kiedy dostatecznie dużo pszczół zbierze się w jednym miejscu, stają się czymś więcej niż pszczołami, tak jak rzeczowniki stają się czymś więcej niż rzeczownikami. Nie można temu zapobiec.
Moja sukienka to mój żagiel.
— To, oczywiście, nie jest mój prezent dla ciebie — rzuca zdawkowo Casimira.
November ucisza golema, lekko głaszcze jego rozbzyczaną grzywkę.
— Och… Myślałam, że…
— Ja wiem, królowa to brzmi dumnie, ale w ostatecznym rozrachunku to mizerny dar. Na prezent trzeba sobie zasłużyć. — Casimira wskazuje skamlącego pszczelego homunkulusa. — Wraź mu pięść w serce. Tam znajdziesz swój prezent. Przyniosły ci go z plastra. Manekin rozpadnie się na kawałki i, pozbawiony serca, nigdy więcej nie powstanie, ale ty dostaniesz swój podarunek.
November spogląda na leżącego golema, który uśmiecha się do niej, przepełniony czarnym, brzęczącym zaufaniem. Czuje pod palcami delikatne futerko pszczelich ciał.
— Ale ja nie chcę go skrzywdzić — protestuje.
— To jest Palimpsest, November. Prawdziwy świat. Tu nic nie przychodzi bez bólu i śmierci. — Casimira przyklęka obok niej i ją całuje. Usta ma miękkie i szeroko rozchylone, ale język cofnięty w półskromnym pocałunku. — Wybrałam cię — szepcze. — Tak naprawdę, bardzo niewiele mnie różni od moich pszczół. Wybrałam cię, ponieważ one cię wybrały. Kochają cię, bo ja cię kocham. Jeżeli chcesz zostać ze mną, pić z oceanu i władać pszczołami, musisz mnie słuchać i być grzeczna. Sprowadzenie śmierci nie jest grzechem, jeśli w ten sposób… — Z wysiłkiem przełyka ślinę. — Jeśli w ten sposób tworzy się coś nowego.
November kręci głową. Nie wie, co Casimira ma na myśli, ale to bez znaczenia. Jeśli chce zostać. Jeśli chce zostać. Jeśli chce opłynąć Krainę Czarów. To nic trudnego. Wystarczy, że zabije kilka tysięcy pszczół; pszczół, które z nią tańczyły, broniły jej i spacerowały z nią ulicami jak dżentelmen w konkurach. Tylko tyle. Wtedy będzie mogła zostać — tutaj, w miejscu tak ogromnym, że nigdy z niego nie wyrośnie. Będzie mogła zostać.
Zamyka oczy i kładzie dłoń na piersi golema, który zaczyna płakać — okropne, monotonne, basowe, nieszczęśliwe buczenie. Łzy współczucia napływają jej do oczu. Odwraca głowę i zaciska pięść, którą przebija cieniutki mostek z pszczół, nie bacząc na gniecione skrzydła i miażdżone odwłoki, na krzyk bólu z rozwartych szeroko ust manekina, i szuka, maca na oślep w zwartej masie, aż w końcu znajduje wilgotne, oślizłe, twarde serce pszczół.
Wyciąga je pokłutą i opuchniętą ręką: mały złoty obiekt, jajowaty, pokryty mleczkiem pszczelim. Zgarnia mleczko na dłoń i połyka je; smakuje zwyczajnie, jak miód. No, może jest w nim nuta oleju silnikowego albo metalu, ale słaba i ulotna. Nie smakuje jak czerwone lilie ani wrzos. I z pewnością nie wyczuwa się w nim serdecznej patyny, jaką były przyprawione wszystkie miody November. To esencja miodu, wydestylowana, tak czysta, że smakuje tylko samą sobą. Nigdy nie miała w ustach czegoś równie pustego.
Manekin w ostatnim rozpaczliwym podrygu łapie ją za kark i pociąga jej głowę w dół, obejmuje ją, składa na jej ustach mężowski pocałunek — i nagle November orientuje się, co się za chwilę wydarzy, i nijak nie może się na to przygotować. Przeszywają ją tysiące żądeł, w każdym miejscu, którego udaje im się dosięgnąć; przenikają ją wszystkie, czuje ich jad — słodki i kwaśny, ostry i tajemny. Sztywnieje cała, gdy pszczoły umierają wokół niej, wypełniwszy swoje przeznaczenie. Odpadają od jej ciała, oddzielają się od golema, inne zajmują ich miejsce, a ona odpycha je gwałtownie i cofa się, zanim cały rój unicestwi się w tym gorączkowym, rozpaczliwym akcie pożądania.
Oczywiście się przewraca. Jest tylko kobietą, a w jej ciele krąży teraz morze jadu i miodu, które wyciekają z porów jej skóry jak złoty pot. Dygocze na podłodze ogromnego ula, jej plecy wyginają się spazmatycznie w łuk, nogi składają się w stawach, jajo wypada z ręki i klekocze o posadzkę. Jad przepełnia ją całą, wylewa się teraz przez usta, miód zmieszany z krwią.
Casimira patrzy beznamiętnie.
Daleko stamtąd dwóch mężczyzn osuwa się w spazmach — jeden na posadzkę kościoła, drugi na dno łodzi; kobieta przewraca się na podłogę w tramwaju. Miód wypełnia ich usta, przed oczami wybucha im oślepiająca biel, potem czerń i znów biel.
— Zbudź się, November — mówi chłopiec. — Zbudź się.
November rozchyla powieki, tak jak to robią koty, kiedy nie chcą się w pełni angażować w przebudzenie. Chłopiec uśmiecha się do niej uśmiechem idealnym, wyrazem czystej technicznej precyzji, jakby od dwunastu lat ćwiczył ten uśmiech w okrągłym lusterku.
— Mam dla ciebie pokój — mówi dom i rumieni się chyba nieco bardziej niż chłopcom wypada.
November otwiera oczy. Chłopiec trzyma w rękach złote jajo, opalizujące jak grzbiet żuka i pokryte wytrawioną głęboko w metalicznej powierzchni siatką ulic przecinających się pod najdziwaczniejszymi kątami. Chłopiec z trudem powstrzymuje swój zapał, zupełnie jakby to był prezent dla niego, nie dla niej. November przesuwa paznokciem po jednej z biegnących równoleżnikowo ulic i bez najmniejszego wysiłku otwiera jajo, które w środku klei się od pszczelego mleczka.