— Nie rozgłaszamy tego faktu. Moglibyśmy mieć kłopoty z kłusownikami.
— Czy to znaczy, że są jakieś… połączenia między tym miastem i dziewczynką siedzącą przy biurku w moim świecie? Jakieś tunele? Mosty?
Trzecia Szyna prześlizguje się po niej spojrzeniem.
— Nie przybyłaś tu w taki sposób?
— Ja tak, ale kanjinie są odpowiednio… wyposażone, żeby pójść tą samą drogą.
— Ile dróg prowadzi do Tokio?
— Nie wiem… Dziesiątki.
Czerwona kobieta wzrusza ramionami i uśmiecha się tajemniczo.
— Do Palimpsestu również. Ale tylko jedna z tych dróg jest dostatecznie szeroka, żeby przecisnął się nią człowiek. Znak pisma jest zaś mały, malutki jak myśl. Nie potrzebuje autostrady.
Sei analizuje jej słowa i próbuje strząsnąć obfitość, ale małe kanjiwczepia się w nią i wydaje ciche bulgotliwe dźwięki, jak przelewający się atrament.
— Łatwo się przywiązują — grucha Trzecia Szyna. — Zagadkowe maluchy.
— Jak długo potrwa ta noc?
— Jeszcze jeden wagon, Sei. Ogromnie mi przykro, że nie możesz zostać dłużej. Może pewnego dnia staniemy ci się wystarczająco bliscy, żebyś zrobiła to co konieczne, żeby z nami zostać.
Sei łapie ją za rękę, twardą i ciepłą.
— A co jest konieczne? Ja nie wiem! Powiedz mi, co mam zrobić!
— Ja też tego nie wiem. — Zawstydzona czerwona kobieta spuszcza głowę. — Jestem za duża, żeby wkroczyć na tę ścieżkę. Muszę tu zostać, nie ma drogi dość szerokiej, żeby mnie unieść. Mam jednak nadzieję, że znajdzie się taka, która uniesie ciebie.
Gęsta gliniasta gleba pokrywa podłogę czwartego wagonu. Pachnie grzybami. Purchawki eksplodują pod siedzeniami. Sosny kiełkują wszędzie tam, gdzie udało im się zaczepić korzenie, rosną w poprzek, na skos, zagradzają przejście. Wśród nich gnieżdżą się paczki, dziesiątki paczek zapakowanych w szary papier i przewiązanych szpagatem. Powykrzywiane, gruzłowate korzenie rozcapierzają się na ławkach i ścianach, ostrożnie próbują lizać okna. Drzewa mają ciemne, grube, lśniące igły, a z ich gałęzi zwieszają się ogromne złotopomarańczowe latarnie, płonące światłem kule. Jacyś uwieszeni na gałęziach nieznajomi w surowych czarnych szatach wpatrują się w lampy; mają na twarzach białe krechy, jakby ślady po kredzie. Sei podnosi wzrok — sufit jest tu zbyt wysoki, zbyt odległy, a za szaro-zielonymi chmurami chyba migoczą gwiazdy.
Na drugim końcu długiego wagonu siedzi lis. Jest rudy i ma czarny nos, jak to lis.
— Znam cię — oznajmia beznamiętnie.
— To chyba niemożliwe — odpowiada Sei.
— Wyobraź sobie książkę na dnie jeziora — mówi lis. Ziewa, drapie ziemię i układa się do snu.
— Ryby ją czytają — szepcze czule Trzecia Szyna. — My ją czytamy.
Sei zaciska powieki, powstrzymując cisnące się nagle do oczu łzy. Wnętrze wagonu jakby się przechylało w bok; spokój, jaki odczuwała po wizycie na polach ryżu i kapusty, spływa z niej jak deszcz. Zaniepokojona obfitość drży na jej ręce.
— Nie dam rady… — sapie Sei. — Nie mogę. Nie chcę. Za dużo tego. Mówicie jak we śnie, a w snach nic nie ma znaczenia.
— Mówimy tak, jak mówiła twoja matka. — Zatroskana Trzecia Szyna drapie się po wydłużonym policzku. — Myśleliśmy, że to ci się spodoba.
— Ale się nie spodobało! — krzyczy Sei. Jej obolałe gardło przycina rozpaczliwy krzyk w połowie.
Zakłopotana szkarłatna kobieta zwiesza głowę i otula się kimonem, zasłaniając piersi.
— Nie jesteśmy nieomylni — szepcze.
— Co jest w paczkach? — pyta Sei.
Źle się czuje. Chybotanie wagonu popycha ją w objęcia usadowionej na ławce sosny, która ze szczęścia aż przebiera gałązkami i ją przytula. W ekstazie upuszcza na dłoń Sei kroplę żywicy.
Trzecia Szyna spogląda ze zbolałą miną na sennego lisa.
— Jeżeli ci się nie spodobają, zabierzemy je — mówi. — Obiecuję!
Sei odpycha pomrukującą sosnę i z zapamiętaniem szarpie sznurek na najbliższej paczce. Paczka otwiera się gładko, jak rozpadające się origami. W środku leży czerwona maska, dłuższa niż ludzka twarz, z ostrymi, czarnymi krechami ust i oczu. Jeden z mężczyzn w czerni sięga po nią, nakłada na twarz i wzdycha z rezygnacją, jakby od początku się spodziewał, że do tego dojdzie. Sei z zapartym tchem odwraca głowę, przytula twarz do pnia sosny. Nie chce widzieć Trzeciej Szyny, nie chce oglądać jej twardej, czerwonej, pociągłej twarzy. Tymczasem zalękniona Trzecia Szyna klęka przed nią pokornie, w niemym błaganiu.
— Mijają się te pociągi w wielkim pędzie i absolutnej ciszy — mówi. — Przewożą duchy, które trzymają się gałęzi drzew jak pasażerowie uchwytów, zrywają zielony ryż i jedzą go na surowo, a potem osuwają się bez przytomności w ramiona kobiet, które mają całe twarze, od podbródka po czoło, pomalowane na czerwono.
Obfitość pieści odważną kreską policzek Sei.
Sei osuwa się z jękiem w ramiona Trzeciej Szyny, a ta owija ją kimonem i przygarnia delikatnie, tkliwie, z nieskończoną czułością.
Jeden
Królik na księżycu
Sei obudziła się zapłakana w obcym mieszkaniu. Włosy kleiły się jej do twarzy, czepiały ramion. Yumiko jej nie przytuliła — tylko patrzyła, spokojna jak nauczycielka, która czeka, aż niezbyt bystra uczennica przebrnie przez trudniejszy ustęp tekstu.
— Przebudzenie zawsze jest trudne — powiedziała.
Sei uczepiła się jej, wodząc dookoła rozbieganym, dzikim jak u psa wzrokiem.
— Muszę…
— Wrócić? Tak. Wiem o tym. Myślisz, że ze mną jest inaczej?
Sei nie mogła złapać tchu. Cała była obolała, bolały ją stawy, płuca.
— Zabierz mnie tam z powrotem, zabierz mnie do kogoś, kogokolwiek, obojętne… Zabierz mnie do pociągu. Nie mogę ich tak zostawić, jestem im potrzebna, muszę wrócić! — Jęknęła. — Boże, daj mi znów zasnąć!
— Musisz poczekać. „Dno Niebios” otwiera się o zmierzchu. Współczuję ci, naprawdę, ale sama też byłam w takiej sytuacji jak ty w tej chwili i też musiałam czekać. — Yumiko objęła ramieniem nagą talię Sei. — Jest tam pewien tenor, w Domu Tulu. Co noc obdarowuje mnie szafirami. Nakłuwa mi ręce długimi igłami i obwiesza mnie klejnotami, aż nie mogę się ruszać pod ich ciężarem. Kładzie mi opale na powiekach i całuje mnie z takim zapamiętaniem, że zostawia sińce na moich ustach i na całymciele. Myślisz, że za nim nie tęsknię?
— Jest taki pociąg, pełen lasów i niezwykłych pól…
— Zazdroszczę ci.
— Oni mnie potrzebują!
Yumiko przekrzywiła głowę.
— Powiedzieli ci, po co?
— Nie…
— W takim razie to nic dobrego. Nie spiesz się tak.
Kiedy Yumiko wstała i z szelestem ubrania zakrzątnęła się przy tradycyjnym parzeniu herbaty, Sei uświadomiła sobie, że to musi być jej mieszkanie. Ściany były puste, ze sprzętów Yumiko miała tylko łóżko i stół, nic więcej. Mieszkanie wyglądało tak, jakby jego lokator albo niedawno się wprowadził, albo zamierzał się wkrótce wyprowadzić.
— Mama powiedziała mi kiedyś… — odezwała się Sei półgłosem do odwróconej tyłem Yumiko. — Kiedy byłam mała, powiedziała mi, że sny to takie małe tygrysy, które żyją za naszymi uszami i czekają, aż ludzie zasną, a wtedy wyskakują z ukrycia, wydzierają im dusze i zjadają je na eleganckich kolacjach, na które nie zaprasza się innych kotów.
Yumiko uniosła z zaciekawieniem brew.
— Nie chcę być niegrzeczna, ale czy twoja matka nie była czasem szurnięta? Jakoś nie bardzo się to trzyma kupy jako sensowna teoria podświadomości.
Sei wzruszyła ramionami.
— Wtedy myślałam po prostu, że jest piękna i nieokiełznana, jak dzika gęś. Czasami jak gęś rzucała się na mnie w gniewie i szczypała mnie w palce stóp. A czasami, kiedy przychodziłam do niej w pokoju wyłożonym tatami,jej kimono było w strzępach, a ona siedziała na podłodze naga i zakrwawiona, zdarłszy sobie skórę paznokciami. Taka właśnie zakrwawiona opowiedziała mi o tych tygrysach, więc kiedy dziś o tym myślę, to chyba masz rację, chyba rzeczywiście była szalona. Ale wtedy, w dzieciństwie, wierzyłam jej, bo była moją matką, a matki wiedzą wszystko.