Изменить стиль страницы

— Pij, Ludo. Musisz to wypić.

Odwrócił się od niej. Bał się, że zwymiotuje.

— Lucia… — jęknął.

Nerezza przewróciła oczami.

— Tak, Lucia. Wiem. Ale i tak masz pić, kiedy każę.

Ludo wypił. Kawa była gorzka, mocna, mroczna i słodka. Lucia często mu rozkazywała, bo tego właśnie potrzebował. Jej polecenia były mu niezbędne do życia. Często zapominał, że powinien jeść, nawet kiedy spóźniał się z oprawieniem książki, której piękno w dodatku miażdżyło mu pierś. Kiedyś musiała mu siłą zacisnąć palce na łyżce, kiedy pracował nad niewybaczalnie opóźnionym nowym amerykańskim wydaniem Bukolik.Nie znał smaku zupy marchewkowej ani chleba; Lucia próbowała ich za nich oboje.

— Jeżeli rozpłaczesz się u mnie w domu, wezwę ochronę — ostrzegła Nerezza.

— Nie rozumiem…

Otworzył oczy i zobaczył pokój zalany słonecznym blaskiem. Ze względu na skąpe umeblowanie pomieszczenie wydawało się jaśniejsze niż w rzeczywistości. Miał wrażenie, że zdezorientowane słońce — nie wiedząc, jak się zachować wobec braku sofy, której kolory mogłoby wypalić, i zasłon, przez które mogłoby przeświecać — eksplodowało bezradną supernową na środku salonu. Znowu jęknął. Głowa wibrowała mu jak dzwon po uderzeniu.

— Naprawdę? Wiem, że nie mieści ci się to w głowie, że zmagasz się z tym jak Jakub z tym swoim aniołem, ale musisz zrozumieć, że ona tam jest. Sam widziałeś. I jest bezpieczna. Nie musisz już się o nią martwić.

— Tam? To znaczy, gdzie, do kurwy nędzy?!

Ludo rzadko przeklinał, ale tym razem czuł, że przekleństwo jest idealnie wyważone.

Nerezza spojrzała na swoje buty. Zdążyła się już ubrać — w żółcienie i brązy, jak zwykle perfekcyjnie; Ludo pomyślał, że chyba po prostu nie umie być nieperfekcyjna.

— W Palimpseście — odparła szeptem. — Nie każ mi… Nie lubię wymawiać tej nazwy. Tutaj. Nie lubię jej tu wymawiać.

Niezgrabnie odsunął się od niej i na palcach przemknął do małej kuchni. Bez słowa zaczął smarować chleb masłem i kroić ser na kanapki. Czuł, że patrzy na niego, jak nieporadnie posługuje się jej nożami, i wiedział, że ma na policzkach małe, punktowe rumieńce, które jakoś nie chcą się rozlać szerzej.

Nerezza rozłożyła ręce i znów je splotła.

— Wiem, że…

— Nie zamierzam o tym dyskutować — uciął.

— Byłeś tam, Ludo! Widziałeś konie. Zjadłeś ślimaka ze srebrnej muszli. Widziałeś ją, widziałeś Paolę… Tak ma na imię jej kochanka. Paola. Znasz ją? — paplała pospiesznie Nerezza. — Siedziałeś obok mnie. Czułam smak twoich łez.

— Śnił mi się jakiś kurewski koszmar.

Powtórne użycie przekleństwa sprawiło mu satysfakcję, jakby było odznaką, którą mógł z dumą nosić i polerować do połysku.

— Sny tak nie działają. Dwóm osobom nie może się śnić to samo.

— Nie zamierzam o tym dyskutować!

Nerezza uniosła ramiona — i je opuściła.

— Nie myśl, że czuję się za to odpowiedzialna. Wydaje mi się… — Spojrzała na idealne półksiężyce skórek przy paznokciach. Z pieczołowicie ułożonego nieschludnego koka na jej karku zaczynały się wysnuwać niesforne pasma ciemnych włosów. — Wydaje mi się, że Lucia zostawiła po sobie bałagan w życiu, a ja jako jej przyjaciółka mam obowiązek go posprzątać. Gdyby nie ona, nigdy nie zobaczyłabym tego, co zobaczyłam. Przynajmniej tyle mogę dla niej zrobić… — Spojrzała na niego z ukosa, spod rzęs. Ludo nie był pewien, czy próbuje być zalotna, czy przerażająca. — Karmić jej zwierzątka, kiedy nie ma jej w domu.

Chwycił się krawędzi kremowego blatu. Zamknął oczy. W świetle słońca miał pod powiekami rubinową plamę. Czy naprawdę była kiedyś tutaj? Jadła ten brunatny chleb obsypany kryształkami spieczonego na miedziany brąz cukru? Strzepywała wzdychającego popiołem papierosa na prażonym słońcem tarasie?

Wciąż czuł w ustach smak tego ślimaka. W uszach dźwięczały mu echem tamte krzyki, takie głośne, takie głośne! Ale nie, to jakiś obłęd. To niemożliwe. Chociaż podobne do Lucii: znaleźć szaleństwo tak ogromne, że sama w nim zatonie i pociągnie go za sobą, opłakującego ją gdzieś z daleka, z tyłu, jak przykuty łańcuchem potępieniec potykający się za księżym powozem.

— Jeżeli chcesz ją jeszcze kiedyś zobaczyć, musisz się z tym pogodzić — powiedziała półgłosem Nerezza. — To proste.

— Gdyby chciała mnie zostawić, mogliśmy wziąć rozwód. Zawsze lubiłem formalności. Oficjalne dokumenty wydają się takie prawdziwe. Tak by było łatwiej. Szybciej, bardziej nieodwołalnie.

— To jest bardzo nieodwołalne. A w każdym razie będzie, kiedy Lucia domknie tę sprawę.

— Ty jej nie znasz. Nie znasz nas. Ona znajdzie sposób, żeby do mnie wrócić, jeśli tylko mówisz prawdę i to wszystko zdarzyło się naprawdę.

Śmiech Nerezzy zabrzmiał jak szczeknięcie psa albo trzaśnięcie ogona węgorza elektrycznego.

— Ona odeszła, Ludo. Jeśli będzie miała szczęście, zostanie w Palimpseście na zawsze, a ty będziesz ją widywał tylko wtedy, kiedy wyruchasz odpowiednią sklepikarkę.

— To znaczy, że jeszcze jej tam nie ma? Nie przeniosła się tam całkowicie i częściowo jest także gdzieś tutaj, tak? We Włoszech? W Europie? W Ameryce?

Nerezza rozłożyła ręce.

— Na miłość boską, nikt jeszcze nie przeniósł się tam na stałe, nieodwołalnie, całkowicie. Ale poza tym… Tak, masz rację. Zawiozłam ją na lotnisko. Żeby mogła spróbować. Pomogłam jej zdobyć paszport. Nawet sobie nie wyobrażasz, przez co przeszłyśmy: byłam przy tym, widziałam, jak odchodzi do Paoli, Palimpsestu i całej reszty. Pomogłam jej. W zamian za taką szansę była gotowa wypłakać sobie oczy krwią. Ja zresztą też, Boże… — Uniosła wzrok na sufit. — Gdyby tylko ta podróż była taka tania; gdybym mogła po prostu wykrwawić się i mieć spokój.

Bezradna wobec głupoty Ludovica tylko wzruszyła szczupłymi ramionami. Zdawał sobie sprawę, że ją nuży. Widział to. Jak zwierzątko, które bałagani jej w domu. Jego łzy i nasienie na jej pościeli, wieczne pranie, woda, której nieustannie się domagał i którą zwracał brzydszą i bardziej słoną niż dostał.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi, jak dyskretne kaszlnięcie. Twarz Nerezzy zrobiła coś dziwnego — zarumieniła się. A potem się uśmiechnęła i jej uśmiech jakby wypływał ze szpiku kości, taki był surowy i czerwony. Jej ciemne oczy zalśniły. Ludo struchlał i cofnął się przed nią, cofnął się przed kobietą, która zostawiła mu na policzku ognisty ślad swoich ust.

W progu stanęli mężczyzna i kobieta, mocno trzymający się za ręce. Nerezza objęła ich oboje i przez chwilę stali tak nieruchomo, każde z pochyloną głową i rękami luźno zarzuconymi na talie dwojga sąsiadów. Ludo przygryzł wargę. Czuł się okropnie, jakby musiał drżeć na zimnie tuż poza zasięgiem ciepła z ogniska i nie mógł się do niego zbliżyć. Mężczyzna pocałował z szorstką czułością Nerezzę w czubek głowy; kobieta złożyła głowę na jej ramieniu. Kiedy w końcu się rozstąpili, Nerezza wzięła gości za rękę i zaprowadziła do kuchni, gdzie Ludo kulił się pod ścianą, usiłując przy tym wyglądać tak, jakby wcale się nie kulił. Byli obcy, mieli oczy pełne łez i napierali na niego jak para zabójców. Miał ochotę uciec.

— To ja ich zaprosiłam, Ludo — wyjaśniła Nerezza chrapliwym głosem węgorza z głębin. Ludovico odkrył, że nienawidzi tego głosu. — Żeby ci wyjaśnić. Oni to zrobią najlepiej. Droga, którą podążamy, jest trudna, samotna, przerażająca, ale wcale nie musi taka być. To jest Anoud, a to Agostino. Moi kochankowie. — Zawiesiła głos, jakby czekała na mały wybuch dezaprobaty ze strony Ludovica. — Ale nie dlatego przyszli.

Goście pokiwali z zapałem głowami. Śniada Anoud mogła być Marokanką; jej skóra miała odcień starego kurzu. Agostino był wysoki, miał ascetyczne rysy, niezgrabny nos i lekko zasmuconą twarz. Zdaniem Ludovica wyglądał na człowieka, który często płacze.

We troje z Nerezzą zaprowadzili Ludovica na szezlong w małym saloniku. Pozwolił się posadzić, nie stawiał oporu, kiedy układali mu ręce i nogi jak lalce. Długo spoglądali po sobie, bo nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Anoud i Agostino cały czas trzymali Nerezzę za ręce, ściskając je tak mocno, że sfioletowiały im czubki kciuków. W końcu Nerezza zaczęła — cicho, ale pewnie, podniesiona na duchu obecnością kochanków: