Изменить стиль страницы

— Jesteś ich matką?

— Jestem Casimirą. Równie dobrze mogłabym odpowiedzieć po prostu: tak.

— Cieszę się, że tak usilnie wzbraniałam się przed powrotem tutaj, Casimiro. Mogłabym nie trafić na dziewczynę z wyrysowanym na brzuchu twoim domem.

Taksujące spojrzenie Casimiry prześlizguje się po November, która w przepysznym stroju sama czuje się jak dziecko.

— Suknia na razie ujdzie. Następnym razem będę lepiej wiedziała, w czym ci do twarzy.

— Jak to ujdzie?

— Zabieram cię do opery. Jak inaczej miałybyśmy się lepiej poznać? Musisz być stosownie ubrana. Moda niezbyt mnie interesuje, ale suknia jest jak żagiel: jeśli chcesz się gdziekolwiek dostać, musisz nieść ją przed sobą: olbrzymią, oślepiającą, wydętą.

Łzy napływają November do oczu.

Moja suknia, myśli. Mój żagiel.

Casimira podchodzi bliżej po poprzecinanej żyłkami kwarcu posadzce, bierze szczupłe dłonie November w swoje i nachyla się ku niej, żeby otrzeć się policzkiem o jej policzek: niczym dwie niedorzeczne wiktoriańskie damy, zbyt przyzwoite, żeby się pocałować. Stoją tak dłuższą chwilę i dopiero gdy ta chwila się ulatnia, chłopiec ostrożnie, nieśmiało dotyka długiej granatowej sukni November.

Casimira cofa się i podciąga luźny koniec paska, jak rybaczka wyciągająca łup z wody. Otwiera trzecie pudełeczko od końca i wyjmuje z niego pierścionek z misternie wykonanym oczkiem z mołdawitu. Oczko ma kształt pszczoły. Wsuwa go na palec spierzchniętej ręki November, po czym — wstrzymując oddech z wahaniem i podnieceniem, którego nie jest w stanie ukryć — odwraca go kamieniem do wnętrza dłoni. Kiedy się rumieni, znów bije od niej żar jak z pękniętego pieca.

* * *

Palce Casimiry muskają dłoń November, gdy wiozący je terkoczący powóz sunie po gładkim torze z brązu. Pojazd nie wymaga zaprzęgu (jak wyjaśnia Casimira, pociągowe czaple i lamparty z przyciętymi ogonami są dobre dla tych, których nie stać na szynową taryfę przewozową), ale lejce i tak sterczą sztywno w przód z ozdobionego nefrytem powozu — ot, taki ukłon w stronę tradycji. Latarnie uliczne zlewają się w oczach November w ognistą wstęgę, gdy powóz oddala się od ogromnego domu i ulicy Krasnozłotej, omijając bursztynowe cienie, które wyznaczają dozwolone dla niej rejony Palimpsestu. Pojazd przechyla się, gdy skręcają w pobliże bulgotliwego ujścia spienionej, białej rzeki, pomiędzy stłoczone na jej brzegach rozpadające się domki, a potem zatrzymuje się przed jakąś podupadającą budowlą o jedenastu wybitych oknach i jedenastu wciąż jeszcze oszklonych. W środku jest ciemno.

Rękawiczki Casimiry mają taki sam kolor jak jej włosy; są o numer za małe, przez co palce zakrzywiają się lekko do wnętrza dłoni. Tak podkulonymi palcami bierze November za rękę i prowadzi ją przez ogromne strzaskane drzwi do gmachu, i dalej długim korytarzem, po zadeptanych dywanach, do małego pokoju, w którym ledwie wystarcza miejsca dla nich dwóch. Kucają w ciemnościach, stykając się kolanami i szorując włosami o strop. Skóra Casimiry ma zapach piżma pręgowanego kota.

— Specjalnie cię tu przyprowadziłam — szepcze Casimira. — To Dom Tulu. Pewnie o nim nie słyszałaś, ale to najlepsza opera, jaką znam.

— Od jak dawna tu mieszkasz, że znasz takie miejsca? Masz dom, dziecko…

Casimira parska śmiechem i patrzy na November dziwnym wzrokiem.

W oczach November nakładają się dwa obrazy: zdziwionej Casimiry i innej kobiety, stojącej nad białą rzeką w sukni obsypanej srebrnymi gwiazdami.

— Tu się urodziłam — wyjaśnia Casimira. — Jestem inna niż ty. A ten chłopiec nie jest moim dzieckiem.

— To tutaj rodzą się ludzie? — dziwi się November. Wszystko jest dla niej takie nowe; czuje się jak najgłupsze dziecko w klasie. — Jak?

— Całkiem zwyczajnie. Tak przypuszczam. Czy tam, skąd pochodzisz, znacie jakieś nowe, ekscytujące sposoby?

— Nie… Ale skoro nigdy nie byłaś w moim świecie, skąd wiedziałaś o pierścionku?

— Ja słucham. Mam miliard uszu, które szepczą mi o bilionach drobiazgów. Opisują wszystkie wasze małe protokoły; pszczoły bardzo się interesują wszelkimi egzotycznymi modelami zachowań. To one są moimi dziećmi. Właściwie najlepiej byłoby powiedzieć, że jestem córką chłopca, który czepia się mojej spódnicy. Jeśli wystarczy ci cierpliwości, może oprowadzę cię po fabryce, w której powstają moje uszy.

— Co to za miejsce, Casimiro? Na pewno to wiesz, skoro tak wiele słyszysz.

— Nie rozumiem twojego pytania, moja droga. To jest świat.

— Właśnie, że nie! Kiedy zasypiam, budzę się tutaj. Nie zabieram niczego ze sobą. To rzeczywiste miejsce, w pewnym sensie, ale nie prawdziwy świat. Ja żyję w prawdziwym świecie. Znam jego kształt i zapach.

Rozlega się ciche pukanie do drzwi pokoiku. Casimira kręci głową.

— Później — mówi. — Już czas.

Bierze do ręki długą opaskę na oczy. November cofa się przed nią, nieufna.

— Nic ci się nie stanie, November, obiecuję. Nie dam cię skrzywdzić. Nigdy bym na to nie pozwoliła.

Wciąż niepewna, z zaciśniętymi zębami i drżącymi mięśniami szczęki, November daje sobie zawiązać oczy. Kiedy matrona pochyla się nad nią, November widzi, że ma nagie plecy; gładka skóra jest odsłonięta aż po kość ogonową. Casimira wiąże jej przepaskę z tyłu głowy, po czym prowadzi jej dłonie, by mogła odwzajemnić tę dziwnie rytualną przysługę. Oddychają w jednym rytmie, tak samo oślepione.

— Słyszałam, jak wiele osób takich jak ty poruszało się po mieście — mówi łagodnym tonem Casimira. — Żuki was dobrze znają. Mrówki również. W swojej niewiedzy rozgniatacie je pod stopami; czuję ich mikroskopijne śmierci w moim najmniejszym palcu. Widziałam wielu podążających tą samą drogą, którą ty teraz podążasz, w głupiutkiej pielgrzymce przez miasto, które jest moim domem, równie znajomym jak codzienne mleko przy śniadaniu. A wy jesteście tacy zdezorientowani, tacy młodzi. Tyle razy słyszałam wasze durne pytania, że robi mi się od nich niedobrze, chociaż nikt jeszcze nie zbliżył się do mnie tak jak ty, żeby zadać mi je wprost, z ustami przy moim uchu. Pytają nieba, ciemności, ikon, gwiazd, żebraków i księżyca. Pająki słyszą te ich pytania i śmieją się z nich. Trudno wyrazić słowami, jakie to nudne: rzesza ludzi postępująca od niewinności przez zalążki wiedzy aż do nieuniknionej apoteozy rozpaczy. Obserwowanie ich jest w najwyższym stopniu nużące. Nic się nigdy nie zmienia. Nikomu się nie udaje: jedni się poddają, inni zatracają w nihilizmie, jeszcze inni popełniają samobójstwo. Nikt nie rozwiązuje równania, nikomu nie udaje się skraść więcej niż paru przypadkowych nocy w Palimpseście. Jesteście tacy do siebie podobni… Jak rodzina.

Przerywa jej stłumiony szmer. November czuje powiew powietrza i wie, że jedna ze ścian pokoiku uniosła się jak kurtyna. Dostaje gęsiej skórki na policzku. Jej puls łomocze jak oszalały.

Głos narasta stopniowo, z początku dźwięczy tylko jedną cichą, ponurą, okrutnie przeciągniętą nutą. November przeszywa dreszcz; czuje tchnienie śpiewaczki na szyi i elektryzujące muśnięcie warg na uchu. Pieśń — ballada, aria — rozbrzmiewa tak blisko, że wyczuwa każde poruszenie niewidzialnych warg. Kobieta śpiewa o dziecku z głową żaby, o dziewczynce, która walczyła na wojnie i na polu bitwy śpiewała elegie wszystkim ofiarom swoich małych pistolecików. Pokochała chłopca z wilczymi łapami zamiast rąk, który zawsze zjawiał się na dźwięk jej pieśni, by udzieliła mu się niezwykła łaska tych, którzy uniknęli spotkania z wielką czernią. Lecz generałowie, którzy również słyszeli jej treny, przybyli ze swoimi wysokimi chirurgami, żeby wyciąć jej krtań, obawiali się bowiem, że śpiewaniem zdradzi ich pozycję nieprzyjacielowi. Stała na środku pobojowiska i śpiewała, aż poczerwieniała z wysiłku i zaczęła płakać, a w końcu umilkła. Bez jej pieśni chłopiec z wilczymi łapami zabłądził na tyłach wojska, gdzie żołnierze — sprzymierzeńcy żabiej dziewczynki — pojmali go i triumfalnie zamordowali.