Изменить стиль страницы

Na ścianach — jakżeby inaczej — wisiały mapy: Londyn, Paryż, Buenos Aires. Nad drinkami niosły się ciche szepty.

— Powiedz mi… — Yumiko przycisnęła policzek do policzka Sei, kiedy wyszły na pusty parkiet. — Chcesz wrócić?

— Do Tokio?

— Nie.

— Aha… Tam?

— To miejsce ma nazwę.

Sei złapała się na tym, że ma trudności z jej wypowiedzeniem: nie dość, że było to obce słowo, to dodatkowo odrzucała ją perspektywa przyznania się, że zna nazwę miejsca, które nie ma prawa istnieć — nawet przed Yumiko, która pewnie nie widziała w jego istnieniu niczego niezwykłego.

Przyszły jej na myśl pociągi — takie doskonałe, białe, szybkie, i ten mężczyzna z altówką; włosy opadały mu na twarz jak żałobny woal, i te wagony, ach, wagony, które się przed nim otwierały, rozpościerały entuzjastycznie drzwi jak gościnne ramiona.

— To nie był sen.

— Nie. To coś lepszego od snu.

— Tak, chcę tam wrócić.

Sei zacisnęła pięści, targana żądzą poznania tego miejsca i tych pociągów — pociągów, które kiwałyby mądrze głowami na widok książki Kenjiego i mówiły: tak, takie właśnie jesteśmy. Pomyślała o Tokio czekającym na nią na północy jak krokodyl, ospały i bezwzględny. Ale co dokładnie na nią czekało? Budka z hartowanego szkła na dworcu Shinjuku, bilety dla wszystkich oprócz niej, uniform Kolei Japońskich z odprasowanymi klapami? Wszystko to było niczym, ponieważ znajdowało się tutaj, nie tam. To nie były tamte pociągi. To nie było tamto miejsce.

Yumiko położyła Sei kciuk na ustach, jakby zaznaczała wybrane miejsce w jej książce.

— Wszyscy tego chcemy, Sei. Dziś już mało kto się tu zapuszcza w poszukiwaniu takich jak my, podobnych sobie, mimo że tak łatwo znaleźć tu drogę prowadzącą do tamtego miasta. Zbudowali „Dno Niebios” dwanaście lat temu, kiedy było nas w Kioto dostatecznie dużo, żebyśmy go potrzebowali. Żebyśmy za nim tęsknili.

— Zbudowali? Kto?

— Prawdę mówiąc, nie wiem. Inwestor był z północy. Wielkie pieniądze. Nie znam tych prawdziwych grubych ryb, ludzi, którzy są ważni tutaj i wiedzą, jak się ustawić, żeby w Palimpseście też być szychą. Jestem zwykłą turystką, rozumiesz? A ten klub bardzo ułatwia życie. Sama się przekonasz.

Sei rozejrzała się po sali: prawie wszystkie pary się obściskiwały, mało kto patrzył sobie w oczy. Obejmowali się jak roztrzęsieni inwalidzi, beznamiętnie, z fanatycznym zapałem. Oczy jej się zaszkliły. Wydawało jej się, że wie, o co chodzi, że rozumie anatomię propozycji Yumiko, że domyśla się jej muskulatury i kształtu kośćca. To jest jak wirus, pomyślała. A to miejsce to nie klub nocny, lecz szpital, zarządzany przez prefekturę dom opieki nad niepełnosprawnymi — tyle że wyposażony w bar.

Odsunęła się od Yumiko i rozpostarła ramiona jak skrzydła. Poruszała się najlepiej jak umiała, tak jak poruszała się w stu tokijskich klubach, bardziej zatłoczonych i nieprzyjaznych od tego. Kręciła biodrami, kładła ręce na brzuchu, wspinała się na palce. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że wygląda dostatecznie pięknie, by zasłużyć na to, co każdy z tutejszych bywalców mógł jej dać: bilet wstępu. Bilet na przejazd. Jej czarna sukienka, migocząca jak bezdenna woda, trzepotała i wirowała razem z nią.

Yumiko złapała zadyszaną Sei w połowie długiego piruetu. Zdmuchnęła jej opadające na twarz włosy.

— Nie musisz tego robić — powiedziała z powagą. — Nikt już nie tańczy. To strata czasu. Ograniczyliśmy interakcje do niezbędnego minimum. Tak jest lepiej. Nie odmówią ci, nigdy nie odmawiają. Nie musisz dla nich tańczyć.

— Ale ja chcę. Ja chcę. — Sei złapała ją za ręce. Yumiko miała pomalowane na różowo paznokcie. — Nie chcesz się zabawić? Poczuć, że żyjesz pełnią życia?

Yumiko zamrugała. Nagle wydała się Sei bardzo zmęczona.

— Ja po prostu chcę tam zostać. — Westchnęła. — Tak trudno jest wrócić…

— To zostań.

— Nie wiem jak! Nikt nie wie. Umiemy tam trafić, ale tylko na krótki czas, obejrzeć kilka miejsc. Umiemy wyśnić rzecz lepszą od snu.

Yumiko pociągnęła ją do stolika. Na blacie stały dwa wysokie, lśniące kieliszki — jeden z jakimś złocistym drinkiem, drugi z jasnoniebieskim, kremowym. Przy stole siedział mężczyzna. Był młodszy od Kenjiego. W klapie marynarki miał kwiat maku, którego płatki w przyćmionym świetle wydawały się czarne.

— Niczego nie obiecuję — szepnęła Yumiko. Wsunęła dłoń Sei pod swoją spódnicę i oparła ją na miękkim biodrze. — Nie mogę ci obiecać, że wszyscy będą równie ładni jak ja, albo równie łatwi do oczarowania jak on; mało kto będzie miał w kieszeni książkę napisaną specjalnie dla ciebie. Ale tak to się właśnie robi: przez ciało do tamtego świata. Kto się rżnie, ten jedzie. Brzmi to wulgarnie i, prawdę powiedziawszy, zwykle tak też wygląda; często są brzydcy, grubi, spoceni, samotni… Na szczęście, zwykle nie trwa to długo. A potem… Trafiamy tam gdzie nasze miejsce.

Mężczyzna — bynajmniej nie szczupły, z szyją wylewającą się z czarnego garnituru i przetłuszczoną zaczeską na łysinie — nakrył dłonią dłoń Sei. Kiwając głową, przytakiwał słowom Yumiko; łzy spływały mu po zaokrąglonych policzkach. Palcem drugiej ręki odchylił płatek ucha, odsłaniając mapę, która ją przyzywała. Sei pochyliła się, żeby obejrzeć ją z bliska, ale Yumiko pokręciła głową.

— Jeżeli chcesz pojechać pociągiem… sama, beze mnie… musisz być ostrożniejsza. Możesz dostać się tylko w to miejsce, które mają narysowane na skórze. Dlatego przydaje się odrobina starej, dobrej sztuki kartografii, żeby wytyczyć właściwą trasę.

Razem przesłuchiwały mężczyzn i kobiety, podwijały im rękawy, zdejmowały kapelusze, zadzierały spódnice; oglądali mapy tak maleńkie, że Sei bolała z wysiłku głowa. Yumiko najwyraźniej wiedziała, czego szuka, ale dopiero o drugiej nad ranem znalazła cherlawego nerwusa z pobliźnionymi policzkami, strzępiastym wąsikiem i gęstą mapą na biodrze, która przypadła jej do gustu — mimo że dla Sei niczym nie różniła się od poprzednich.

— To następna stacja na tej linii. Powinnaś tam bez przeszkód dotrzeć z miejsca, w którym zaczęłaś. Tak czy inaczej, uda się. — Yumiko uśmiechnęła się pogodnie, jak matka namawiająca dziecko na przerażającą przejażdżkę na karuzeli. — To pójdzie szybko — dodała. — Pospiesz się — poprosiła chudzielca.

Ale Sei myślała już tylko o pędzących w jej ciele pociągach. Uśmiechnęła się słabo i oparła o swoją uczennicę w mundurku.

— „Pożądanie jest źródłem wszelkiego cierpienia” — zacytowała.

— O, tak… — wydyszała Yumiko. — W rzeczy samej.

Sei osunęła się w bezimienne ramiona mężczyzny. Jego pocałunki nie były oszczędne i eleganckie jak pocałunki Sato Kenjiego, słodkie i rozedrgane jak pocałunki Yumiko, ani wściekłe i bolesne jak trojga jej wcześniejszych kochanków, lecz miękkie i przejrzałe, jak zbita deszczem gruszka. Język miał płaski i okrągły. Ściągnął z niej biały płaszcz i czarną sukienkę, głaskał po nagich plecach, a potem zabrał do alkowy przy łazience, co uznała za zbędną kiczowatość i wulgarność. Nie mogli zachować się jak wcześniej Yumiko, która po prostu ułożyła sobie nogi Sei na ramionach i zapadła się w nią z lekkością wody?

Mężczyzna uniósł ją i oparł o ścianę. Był w niej mały — mały, naglący i twardy, jak pocisk wymierzony w sam środek jej ciała. W ciemności wcisnął twarz w znamię na jej piersi, muskając je obnażonymi zębami.

Myślała o pociągach. Cień skrywał jej twarz, kiedy pobliźniony mężczyzna miotał się i dygotał w niej.

Poszło szybko.

Dworzec Kolofon

Kolofon to węzeł przesiadkowy dla wszystkich pasażerów kolei w Palimpseście. Przez okazałe przedwojenne pięciolistne maswerki widać wieczorne niebo, głębsze niż złoto i cieplejsze niż błękit. Obwód podziemnej hali dworca wytyczają olbrzymie śliwy, które niczym kolumny wspierają podłużny ochrowy dach; ich obsypane kwiatami gałęzie i zamieszkujące wśród nich gołębie tworzą żywe kapitele. Z poziomu gruntu jedenaście spiral pirytowych schodów opada w głąb, na posadzkę hali, marmurowy bezmiar ozdobiony inkrustacją z różanego drewna przedstawiającą stary krąg Palimpsestu — plan miasta z czasów, gdy było jeszcze małe i niepozorne, obwiedzione murem, zamieszkane przez garstkę astronomów i hodowców selera. Opisane surowymi łacińskimi kapitalikami wysokie ostrołuki prowadzą pod ziemię: WSCHÓD, ZACHÓD, BLISKO, DALEKO. Pośrodku różanego kręgu tryska i pluska Grynszpanowa Fontanna. Ma postać kobiety spętanej więzami szyn kolejowych, z uniesionymi w ekstazie rękami; woda spływa z jej dłoni, nastroszone włosy otaczają ją jak wieloramienna aureola. Okrywa ją zielona patyna wieku. Oczy ma wygładzone przez wodę, nos na wpół zmyty, a mimo to wciąż czuwa nad podróżnymi. Nasza Pani Bezpiecznej Podróży. Podziemna Gwiazda.