November — niczym królowa z bajki, która ma czarne włosy i całą baśń przed sobą — miała piękne lustro, które w przeszłości należało do jej matki, oprawione w lśniące żelazo, zdobione połówkami lilii i poskręcanymi liśćmi. Trzymała je blisko wyjścia ze swojego małego domku, bo tylko kiedy zamierzała pokazać się światu, interesowała się tym, jaką ją świat zobaczy.
Tego ranka wiernie odzwierciedliło jej twarz w obwódce barokowego listowia: skłębiony supeł włosów, spokojne piwne oczy i czarne znamię na policzku, jak ślad po uderzeniu, eksplozja kresek i kątów, dzieło wściekłego pająka albo pijanego architekta. Linie rozchodziły się od punktu na wysokości ucha, sięgały w górę do prawego oka i w dół do kącika ust, długie i pofalowane jak brzegi czarnej rzeki. Przytknęła do niego drżące palce, potarła, ale nie chciało zejść. Przypominało znamię na udzie utraconej Xiaohui, gorące, jakby świeżo wypalone.
Rzeczy, które zostają o poranku: wspomnienie, myśl, śnieg. Światło. Praca. Choroba. Marzenia senne.
Wróciła do restauracyjki w Chinatown, do zupy, pikantnych ostryg i tłustych, miękkich ciasteczek z wróżbą, ale nie zastała tam Xiaohui. Przeszło jej przez myśl, że mogłaby zostać pustelniczką, zakonnicą, pszczelą przeoryszą. Prawdę mówiąc, już była w połowie drogi do swojej pustelni. Nie mogła ukryć twarzy, tak jak Xiaohui ukrywała nogę, i facet w punkcie poboru opłat na środku ponurego, szarego mostu tak długo się na nią gapił, aż roztrąbiły się oburzone samochody w kolejce. Ale zasuszona staruszka za kontuarem — matka Xiaohui, z pomarszczonymi dłońmi okutymi poczerniałymi ze starości pierścionkami — wcale jej się nie przyglądała. Zerknęła na nią spod siwobłękitnych włosów i pozwoliła sobie na leciuteńki uśmiech ogólnego, wszechogarniającego współczucia; tak samo uśmiecha się Maria, gwiazda morza. November się zarumieniła. Jej czyn płonął oślepiającym blaskiem, oczywisty jak ciąża. Nie próbowała się tłumaczyć, a starowina bez słowa wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć „Tak to już jest, jak się sypia z obcymi kobietami”.
Zgarbiona nad talerzami, przełykała szczęśliwy aromat cebuli, pasty z krewetek, sosu śliwkowego. Dwa stoliki dzieliły ją od jedynego poza nią klienta restauracji — młodego mężczyzny w okularach i połyskliwej eleganckiej koszuli koloru wierzbowych liści. Zgrabnie jadł, poruszając rękami z wdziękiem kobiety lub pszczelarza. Czytał książkę w czarnych okładkach, z tłoczonym srebrnymi literami tytułem. Kiedy uniósł rękę, żeby przewrócić cienką jak skórka cebuli kartkę, zobaczyła, że palec wskazujący ma prawie czarny, od paznokcia aż po nasadę opleciony znajomymi krętymi liniami, przypadkowo poszarpanymi, jakby nakreślonymi drżącą ręką i paskudnie cieknącym piórem.
Prędzej czy później na nią spojrzy, nie ma wyjścia. A ona cierpliwie czekała. Cokolwiek by powiedziała, nie mogłoby się to równać z krzykiem rozpaczy, jakim stała się jej oszpecona twarz. Krew pulsowała w niej jak w rozkwitającym sińcu. Próbowała siłą woli zmusić go, żeby oderwał się od książki i podniósł wzrok. Kiedy tak czekała, podano jej złożone ciasteczko. Ostrożnie je rozwinęła. Krew dudniła jej w uszach; było jej tak dużo i wydawała się taka gęsta, że chyba w całym ciele nie mogło jej tyle być. Na cienkim arkusiku lukrowanego papieru widniały słowa: „Przykro mi. Moja córka jest także niefrasobliwa”.
Mężczyzna w wierzbowej zieleni uniósł głowę, zupełnie jakby w uchu zadzwonił mu dzwoneczek — i uśmiechnął się anielskim uśmiechem; światło rozpromieniło jego twarz jak otwarte w samo południe okno. W ciemnych oczach błysnął ognik rozpoznania. Dwoma szybkimi krokami pokonał odległość dzielącą ich stoliki; rzucał zielony cień. Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją w usta, mocno, niezdarnie, w kataklizmie zębów i skóry.
Na środku ronda stoi Pomnik — wysoka, cienka, barokowo ozdobna iglica, chroniąca w swym cieniu czarną postać; zakneblowaną dziewczynkę na elastycznych i węźlastych strusich odnóżach wykonanych z żelaznych ogniw. Przez dziury w kolanach widać płomieniście kwitnące chwasty. Siedzi na trawie, z wyciągniętymi błagalnie rękami. Rydwany ze spiżu i tytanu zakreślają koła na rondzie i mijają ją z turkotem, ciągnięte po ułożonych na ulicy torach; tykają przy tym jak lśniące zegary. Między jej iksowato wygiętymi kolanami znajduje się tabliczka z białego kamienia, pusta i gładka jak policzek. Kiedyś w tym miejscu tysiąc dwanaście serc zatrzymało się bez tchu. Armia natarła bez krzyków, bez jednego dźwięku. Strusia dziewczynka zmarła, nie uroniwszy łzy; jej ojciec zginął od bagnetu z kości słoniowej, który rozorał mu długą szyję. Sławna powojenna rzeźbiarka Lydia Weckweet, której dziełem są prześliczne wizerunki mieszkańców, uśmiechające się lub marszczące brwi na rozlicznych narożnikach i gzymsach w całym mieście, uwieczniła drobną buzię dziecka, znieruchomiałą, stwardniałą i postarzoną przez śmierć. Dzięki temu pamięta dziś o niej cały Palimpsest, wszyscy, którzy mijają ją w drodze na nocny post i palisady.
November chwiejnie idzie po torach, na oślep, potykając się o lśniące szyny. Powietrze pachnie kolejowymi katakumbami, rzeczami, które pełzają, ale także rzeczami, które pędzą bez końca. Wpada w ramiona strusiokształtnej sieroty, uwiesza się na jej ześrubowanej szyi i drży, wsłuchana w nieskończony tumult pojazdów, rytmiczny jak oddech, tętniący jak krew. Czuje w dłoniach ciężar i kształt dziwacznych olbrzymich nożyc z wilgotnym uchwytem, ale ręce ma puste. W ustach czuje smak gorzkiej kobiety, która wbija jej paznokcie w język, lecz nikogo przy niej nie ma. Kuca w półkolu uniesionych rąk sieroty, kołysze się na piętach, przyciska pięści do oczu.
Coś miękkiego opada jej na stopy. Znajomo miękkiego. Znikomy ruch, złoty ciężar. Poprzez natłok wrażeń, który każe jej wgnieść kułaki w oczy, słyszy przytłumione, lecz miłe dla ucha brzęczenie, dudnienie przypominające bicie serca — i wybucha śmiechem wśród pędzących samochodów i dobiegających z daleka wrzasków oburzonych kierowców, których nie widzi. Odszukuje maleńki ciężar i zgarnia go na dłoń, a kiedy to robi, czuje, jak jednocześnie wskakuje z długiej łodzi do wody, nurkuje, łapie kobietę za włosy — co za włosy! — lśniące i nastroszone, i wie, że maleńka istota w jej dłoni też takie ma, mimo że nadal widzi tylko czerń, niekończące się tunele i kostropate, niezmierzone cienie.
Podnosi pszczołę do ust. Skrzydełka nieruchomieją. Powoli, jakby dla podkreślenia celowości swojego maleńkiego czynu, pszczoła wsuwa żądło w usta November. Na chwilę zamiera, napotkawszy czubek języka, opiera się na jego napiętej powierzchni — a potem wślizguje się w nią łagodnym, zwinnym ruchem i ginie w paroksyzmie jadu i religijnej ekstazy.
W odpowiedzi na jej krzyk przybywa następna, a za nią trzecia. Krążą wokół palców November jak obietnice obrączek. November odzyskuje wzrok, gdy pszczeli jad podąża rozwidlającą się trajektorią w głąb języka. Mrok katakumb cofa się, drapie obrzeża pola widzenia, okala je jak migawka w starym aparacie fotograficznym. November widzi Pomnik, pustą tabliczkę, nocne niebo z rozkołysanymi pióropuszami palm, splątane gałęzie czerwonych mącznic na poboczu. Pojazdy są plamami szkarłatu i srebra, zamkniętymi przed nią małymi światami z firankami w oknach. Za to pszczoły obsiadają jej opuszki palców; jest ich już dziesięć, co rusz to podrywają się do lotu, to znów przysiadają, bzycząc zachęcająco, a November z pewnością umie rozpoznać, kiedy ktoś próbuje ją gdzieś zaprowadzić.