Изменить стиль страницы

Ale znowu odbiegam od tematu i opowiadam nie o tym, o czym opowiadać winienem. Również dlatego, że w gruncie rzeczy reszta tej rozmowy przy stole niewiele dodaje do zrozumienia spraw, o których tutaj mowa. Minoryci uzgodnili, jaką postawę przyjąć następnego dnia. Ocenili po kolei swoich przeciwników. Skomentowali z troską podaną przez Wilhelma wiadomość o przybyciu Bernarda Gui. A jeszcze bardziej fakt, że legacji awiniońskiej przewodniczył będzie kardynał Bertrand z Poggetto. Dwóch inkwizytorów to zbyt wiele; znak, że chce się użyć przeciwko minorytom oskarżenia o herezję.

— Trudno —oznajmił Wilhelm —będziemy więc ich także traktować jako heretyków.

— Nie, nie —rzekł Michał —postępujmy ostrożnie, nie możemy narażać się na to, że chybimy jaką okazję do zgody.

— Chociaż pracowałem nad tym, by spotkanie doszło do skutku, i wiesz o tym, Michale —odparł Wilhelm —nie mogę uwierzyć, żeby awiniończycy przybyli tutaj dla osiągnięcia jakiegoś pozytywnego wyniku. Jan chce mieć ciebie w Awinionie, samego i bez żadnych gwarancji. Ale to spotkanie będzie miało przynajmniej ten rezultat, że to właśnie pojmiesz. Byłoby gorzej, gdybyś pojechał, zanim doświadczysz tego na własnej skórze.

— Tak więc trudziłeś się, i to przez wiele miesięcy, by dokonać rzeczy, którą uważasz za niepotrzebną —powiedział z goryczą Michał.

— Prosił mnie o to cesarz, prosiłeś ty —odparł Wilhelm. —A zresztą, lepiej poznać swoich nieprzyjaciół nigdy nie jest rzeczą niepotrzebną.

W tym miejscu przybyli zawiadomić nas, że w obręb murów wkracza drugie poselstwo. Minoryci wstali i wyszli naprzeciw ludziom papieża.

NONA

Kiedy to przybywają kardynał z Poggetto, Bernard Gui i inne osoby z Awinionu, a potem każdy robi, co chce.

Ludzie, którzy znali się już od dawna, tacy, którzy nie znając się, słyszeli jedni o drugich, pozdrowili się na dziedzińcu z pozorną przychylnością. Kardynał z Poggetto poruszał się u boku opata jak człowiek oswojony z władzą, prawie jakby był drugim papieżem, i rozdzielał wszystkim, a zwłaszcza minorytom, serdeczne uśmiechy, wyrażając pragnienie, by następnego dnia doszło do cudownych porozumień i przekazując wyraźnie życzenie pokoju i dobra (specjalnie użył wyrażenia tak drogiego franciszkanom) od Jana XXII.

— Świetnie, świetnie —rzekł mi, kiedy Wilhelm zechciał w dobroci swojej przedstawić mnie jako swojego pisarza i ucznia. Potem zapytał, czy znam Bolonię, i zachwalał mi jej uroki, dobre jedzenie i wspaniały uniwersytet, zachęcając, bym tam złożył wizytę zamiast wracać pewnego dnia —rzekł —między tych moich Niemców, którzy tylu cierpień przysparzają naszemu panu, papieżowi. Potem podsunął mi pierścień do pocałowania i już odwracał swoją uśmiechniętą twarz do kogo innego.

Z drugiej strony moja uwaga skupiła się od razu na osobistości, o której najwięcej w tych dniach mówiono: Bernard Gui, jak nazywają go Francuzi, albo Bernardo Guidoni czy Bernardo Guido, jak nazywają go gdzie indziej.

Był to dominikanin mnie więcej siedemdziesięcioletni, szczupły, ale prostej postawy. Uderzyły mnie jego oczy, szare, zimne, umiejące wpatrywać się bez żadnego wyrazu, a przecież —i widziałem to wiele razy —zdolne rzucać wieloznaczne błyski, zdolne bądź ukrywać myśli i namiętności, bądź wyrażać je według woli.

W ogólnej wymianie pozdrowień nie był jak inni serdeczny i wylewny, lecz zawsze, i ledwie, uprzejmy. Kiedy ujrzał Hubertyna, którego już znał, był wobec niego uprzedzająco grzeczny, ale przypatrywał mu się w taki sposób, że poczułem dreszcz zaniepokojenia. Kiedy pozdrowił Michała z Ceseny, na jego twarzy pojawił się uśmiech trudny do odcyfrowania i mruknął bez śladu serdeczności: „Czekamy tam ciebie od dawna”, zdanie, w którym nie zdołałem pochwycić ani śladu pragnienia, ani cienia ironii, ani nakazu, ani zresztą odcienia zainteresowania. Podszedł do Wilhelma i kiedy dowiedział się, kim ów jest, spojrzał nań z wyszukaną wrogością; lecz nie dlatego, by twarz zdradzała jego tajemne uczucia, tego byłem pewien (chociaż nie miałem pewności, czy ten człek żywi kiedykolwiek jakieś uczucia), ale z pewnością dlatego, że chciał, by Wilhelm tę wrogość poczuł. Wilhelm odwzajemnił mu się uśmiechem przesadnie serdecznym i mówiąc: „Od dawna pragnąłem poznać człowieka, którego sława była dla mnie nauką i napomnieniem w wielu ważnych postanowieniach, jakimi natchnione było moje życie.” Zdanie bez wątpienia pochwalne i prawie pochlebne dla kogoś, kto nie wiedział, o czym wszak Bernard wiedział doskonale, że jednym z najważniejszych postanowień w życiu Wilhelma było postanowienie, by porzucić profesję inkwizytora. Miałem wrażenie, że Wilhelm chętnie ujrzałby Bernarda w cesarskich lochach, a Bernard z pewnością byłby rad widząc Wilhelma powalonego nagłą śmiercią; a ponieważ Bernard miał w tych dniach pod swoim dowództwem zbrojnych, zląkłem się o życie mojego dobrego mistrza.

Bernard zapewne dowiedział się już od opata o zbrodniach popełnionych w opactwie. W istocie, udając, że nie dostrzega jadu skrytego w zdaniu Wilhelma, rzekł mu:

— Zdaje się, że w tych dniach, na prośbę opata i by wypełnić obowiązek powierzony mi w warunkach ugody, która zgromadziła nas tutaj, będę musiał zająć się nader smutnymi sprawami, wydającymi z siebie zapach szkaradny i diabelski. Mówię ci o tym, albowiem wiem, że w odległych czasach, kiedy pozostawałeś bliżej mnie, a nawet u mego boku —i u boku takich jak ja —walczyłeś na tym polu, na którym starły się w bitwie wojska zła z wojskami dobra.

— Rzeczywiście —powiedział spokojnie Wilhelm —ale potem przeszedłem na tę drugą stronę.

Bernard przyjął dzielnie cios.

— Czy możesz powiedzieć mi coś pożytecznego o tych zbrodniczych sprawach?

— Na nieszczęście nie —odparł uprzejmie Wilhelm. —Nie mam twego doświadczenia na polu zbrodni.

Potem straciłem wszystkich z oczu. Wilhelm, po kolejnej rozmowie z Michałem i Hubertynem, udał się do skryptorium. Poprosił Malachiasza o pozwolenie przejrzenia pewnych ksiąg, których tytułów nie udało mi się zapamiętać. Malachiasz przyjrzał mu się dziwnym wzrokiem, ale nie mógł odmówić. Osobliwe, że nie musiał szukać ich w bibliotece. Wszystkie już znajdowały się na stole Wenancjusza. Mój mistrz zagłębił się w lekturze, i postanowiłem, że nie będę mu przeszkadzał.

Zszedłem do kuchni. Zobaczyłem tam Bernarda Gui. Może chciał obejrzeć rozkład opactwa i krążył to tu, to tam. Usłyszałem, jak wypytywał kucharzy i inną służbę, mówiąc jako tako miejscowym narzeczem pospolitym (przypomniałem sobie, że był inkwizytorem w Italii północnej). Wydało mi się, że zasięga informacji co do zbiorów, co do urządzenia pracy w klasztorze. Ale również, zadając najniewinniejsze pytania, przyglądał się swemu rozmówcy przenikliwie, a potem stawiał ni z tego, ni z owego kolejne pytanie, i oto jego ofiara bladła i zaczynała się jąkać. Wywnioskowałem stąd, że w jakiś swój osobliwy sposób prowadzi śledztwo inkwizycyjne i korzysta z groźnego oręża, który ma i którym włada każdy inkwizytor pełniący swe obowiązki: ze strachu, jaki może wzbudzić w swoim bliźnim. Albowiem każdy, kto zostanie poddany inkwizycji, ze strachu, że może być o coś posądzony, mówi zwykle inkwizytorowi to, co posłużyć może do skierowania podejrzeń na kogoś innego.

Przez całą resztę popołudnia, błądząc po opactwie, widziałem, jak Bernard ten sam sposób postępowania stosuje to przy młynach, to znów na dziedzińcu. Ale prawie nigdy nie rozmawiał z mnichami, zawsze z braćmi świeckimi i wieśniakami. Przeciwnie niż do tej chwili postępował Wilhelm.

NIESZPÓR

Kiedy to Alinard przekazuje Wilhelmowi cenne, jak się zdaje, wiadomości, a Wilhelm ujawnia swoją metodę docierania do prawdy możliwej poprzez szereg niewątpliwych błędów.

Później Wilhelm zszedł w dobrym humorze ze skryptorium. Czekając na porę wieczerzy, odnaleźliśmy w krużgankach Alinarda. Przypomniawszy sobie o jego prośbie, już dzień przedtem wziąłem z kuchni groch i teraz dałem mu go. Podziękował, umieszczając ziarnka w bezzębnych i zaślinionych ustach. „Widziałeś, chłopcze —rzekł mi —te zwłoki też leżały tam, gdzie zapowiadała księga… Czekaj teraz na czwartą trąbę.”