Изменить стиль страницы

Ale Wilhelm przypatrywał się im chłodnym okiem i powiedział, że nie jest to prawdziwa pokuta. Mówił raczej tak samo, jak dopiero co tegoż ranka: okres wielkiej kąpieli pokutnej dobiegł kresu i sami kaznodzieje organizują teraz pobożność tłumów, by nie popadły w jarzmo innego pragnienia pokuty, które było kacerskie i u wszystkich budziło lęk, lecz nie zdołałem pojąć różnicy, jeśli takowa była. Wydawało mi się, że różnica nie bierze się z czynów tego lub owego, ale ze spojrzenia, jakim Kościół osądza ten lub ów czyn.

Przypomniałem sobie rozmowę z Hubertynem. Wilhelm bez wątpienia chciał go przekonać, wmówić mu, że niewielka różnica zachodzi między jego wiarą mistyczną (i prawowierną) a sfałszowaną wiarą heretyków. Hubertyn obruszył się jak ktoś, kto ową różnicę dobrze widzi. Miałem wrażenie, że uznawał się za odmiennego, ponieważ był właśnie tym, który odmienność widzi. Wilhelm porzucił obowiązki inkwizytora, gdyż nie umiał już jej dostrzec. Dlatego też nie mógł zdobyć się na to, by opowiedzieć mi o tajemniczym bracie Dulcynie. Ale w takim razie (powiadałem sobie) Wilhelm stracił wsparcie Pana, który nie tylko uczy, jak postrzegać różnicę, ale by tak rzec, daje swoim wybranym zdolność rozróżniania. Hubertyn i Klara z Montefalco (która była wszak otoczona grzesznikami) pozostali świętymi właśnie dlatego, że potrafili rozróżniać. Tym, nie zaś czym innym, jest świętość.

Ale czemu Wilhelm nie potrafił rozróżniać? Był przecież człekiem bystrym i gdy chodziło o fakty naturalne, umiał dostrzec najmniejszą nierówność i najdalsze powinowactwo między rzeczami…

Byłem pogrążony w tych rozmyślaniach, a Wilhelm kończył pić mleko, kiedy usłyszeliśmy, że ktoś nas pozdrawia. Był to Aimar z Alessandrii, którego poznaliśmy już w skryptorium i którego wyraz twarzy uderzył mnie, bo stale wykrzywiał ją szyderczy uśmiech, jakby ów mnich nie mógł pogodzić się do końca z nicością wszystkich ludzkich istot, a jednocześnie nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do tej kosmicznej tragedii.

— A więc, bracie Wilhelmie, czy przywykłeś już do tej jaskini szaleńców?

— Wydaje mi się, że jest to miejsce pobytu ludzi godnych podziwu dla swojej świętości i uczoności —rzekł ostrożnie Wilhelm.

— Było takim. Kiedy opaci byli opatami, bibliotekarze zaś bibliotekarzami. Teraz widziałeś tam —i wskazał na wyższe piętro —na pół martwy Niemiec z oczyma ślepca wysłuchuje z nabożeństwem bredni ślepego Hiszpana o oczach trupa, jakby każdego ranka należało oczekiwać Antychrysta, skrobiemy po pergaminach, ale nowych ksiąg przychodzi maluczko… Siedzimy sobie tutaj, a tam, w miastach, dzieją się rzeczy ważne… Niegdyś z naszych opactw rządziło się światem. Dzisiaj, sam widzisz, jesteśmy cesarzowi potrzebni po to tylko, by mógł przysyłać tu swoich przyjaciół, którzy spotkają się z jego nieprzyjaciółmi (wiem co nieco o twojej misji, mnisi gadają, gadają, nie mają nic innego do roboty), ale jeśli chce mieć baczenie na sprawy tego kraju, nie rusza się z miast. My zbieramy zboże i macamy kury, a tam wymieniają łokcie jedwabiu na bele płótna, bele płótna na worki korzeni, a wszystko razem za dobry pieniądz. My mamy pieczę nad skarbem, tam zaś skarby gromadzą. Księgi też. I piękniejsze od naszych.

— Z pewnością na świecie dzieją się rozmaite rzeczy nowe. Lecz czemu myślisz, że zawinił opat?

— Ponieważ oddał bibliotekę w ręce cudzoziemców i rządzi opactwem niby cytadelą wzniesioną dla jej obrony. Benedyktyńskie opactwo w italskiej krainie winno być miejscem, gdzie Italczycy postanawiają w sprawach italskich. Cóż czynią Italczycy teraz, kiedy nie mają już nawet papieża? Handlują i wytwarzają, i są bogatsi niźli król Francji. Więc my też tak postępujmy, jeśli umiemy robić piękne księgi, sporządzajmy je dla uniwersytetów i zajmijmy się tym, co dzieje się tam, w dolinie, a nie mam na myśli cesarza, z całym szacunkiem dla twojego posłannictwa, bracie Wilhelmie, ale to, co robią Bolończycy i Florentyńczycy. Możemy z tego miejsca baczyć na przepływ pielgrzymów i kupców, którzy wędrują z Italii do Prowansji i z powrotem. Otwórzmy bibliotekę dla tekstów w języku pospolitym, a przyjdą tutaj także ci, którzy nie piszą już po łacinie. A tymczasem pilnuje nas grupa cudzoziemców, którzy bibliotekę prowadzą nadal tak, jakby w Cluny opatem wciąż był dobry Odylon…

— Ale opat jest Italczykiem —rzekł Wilhelm.

— Opat nie liczy się ani trochę —odparł Aimar, nie zmieniając szyderczego wyrazu twarzy. —W miejscu głowy ma szafę biblioteczną. Zrobaczywiał. Chcąc zrobić na złość papieżowi, pozwala, by opactwem zawładnęli braciaszkowie… mam, bracie, na myśli heretyków, dezerterów z waszego świętego zakonu… chcąc zaś przypodobać się cesarzowi, wzywa tutaj mnichów z wszystkich klasztorów północy, jakby zbrakło wśród nas wybornych kopistów oraz ludzi znających grekę i arabski i jakby nie było we Florencji lub Pizie synów kupieckich, bogatych i hojnych, którzy chętnie wstąpiliby do zakonu, gdyby zakon dał im możliwość powiększenia potęgi i prestiżu ojca. Ale tutaj sprawom doczesnym pobłaża się tylko, kiedy chodzi o to, by pozwolić Niemcom… Och dobry Boże, poraź mój język, bo rzeknę rzeczy mało stosowne!

— W opactwie dzieją się rzeczy mało stosowne? —zapytał z roztargnieniem Wilhelm, nalewając sobie jeszcze odrobinę mleka.

— Mnich to też człowiek —oznajmił sentencjonalnie Aimar. Potem dodał: —Lecz tutaj są mniej ludźmi niż gdzie indziej. I rozumie się, że tego, co powiedziałem, nie powiedziałem.

— Wielce ciekawe —rzekł Wilhelm. —A są to poglądy twoje czy licznych, którzy myślą jak ty?

— Licznych, licznych. Licznych, którzy ubolewają nad nieszczęściem biednego Adelmusa, lecz gdyby w przepaść runął ktoś inny, kto krąży po bibliotece więcej, niż powinien, nie byliby nieradzi.

— Co masz na myśli?

— Za dużo powiedziałem. Wszyscy tutaj za dużo mówimy, niechybnie już to spostrzegłeś. Nikt już nie respektuje milczenia, z jednej strony. Z drugiej zaś respektuje się je aż nadto. Miast mówić lub milczeć, winno się działać. W złotym wieku naszego zakonu, jeśli opat nie był człekiem na miarę opata, piękny puchar zatrutego wina wystarczał, by otworzyła się sukcesja. Ma się rozumieć, bracie Wilhelmie, że to wszystko powiedziałem ci nie, żeby oczerniać opata lub innych konfratrów. Niechaj Bóg mnie przed tym uchroni, na szczęście obcy mi jest szkaradny występek obmawiania. Ale nie chciałbym, by opat prosił cię o podjęcie śledztwa przeciwko mnie albo komuś innemu, jak Pacyfik z Tivoli lub Piotr z Sant’Albano. My nie mieszamy się do spraw biblioteki. Chcemy jednak częściej do niej zaglądać. A zatem dobądź na światło dnia to kłębowisko wężów, ty, który tylu kacerzy spaliłeś.

— Ja nigdy nikogo nie spaliłem —odrzekł oschle Wilhelm.

— Powiedziałem tylko tak sobie —przyznał Aimar z szerokim uśmiechem. —Pomyślnych łowów, bracie Wilhelmie, ale uważaj nocą.

— Czemu nie dniem?

— Bo za dnia leczy się tutaj ciało dobrymi ziołami, nocą zaś wpędza się umysł w chorobę ziołami złymi. Nie wierz, by Adelmus został rzucony w przepaść czyimiś rękami albo by czyjeś ręce wrzuciły Wenancjusza do kadzi. Ktoś tutaj nie chce, by mnisi sami stanowili, dokąd mają chodzić, co robić i co czytać. I wykorzystuje się siły piekielne i nekromantów, przyjaciół piekła, by pomieszać umysły ciekawych…

— Masz na myśli ojca herborystę?

— Seweryn z Sant’Emmerano to człek poczciwy. Naturalnie on jest Niemcem, Niemcem Malachiasz… —I okazawszy tym sposobem raz jeszcze, że ani mu w głowie obmawianie bliźnich, Aimar poszedł na górę pracować.

— Co chciał nam powiedzieć? —zapytałem.

— Wszystko i nic. We wszystkich opactwach mnisi walczą między sobą o rządy nad wspólnotą. Także w Melku, choć jako nowicjusz być może nie miałeś sposobności tego dostrzec. Ale w twoim kraju sięgnięcie po rządy w opactwie oznacza zapewnienie sobie miejsca, z którego można rozmawiać bezpośrednio z cesarzem. W tym kraju sytuacja jest odmienna, cesarz daleko, nawet jeśli dociera aż do Rzymu. Nie ma tu dworu, teraz nawet papieskiego. Są natomiast miasta i musiałeś zdać sobie z tego sprawę.