Изменить стиль страницы

Jeśli się spuszczę, to nigdy sobie tego nie daruję – pomyślałem zdesperowany.

Spróbowałem szarpnąć ją za włosy, ale ponownie złapała mnie za jaja i niemiłosiernie ścisnęła. Zacisnęła zęby jak kleszcze w połowie długości mojego członka, jakby miała zamiar przegryźć go na pół. Wrzasnąłem, puściłem jej włosy, opadłem na wznak, a ona obrabiała mnie dalej bez cienia litości. Byłem pewien, że odgłosy obciągania druta docierają do najdalszych pokoi.

– PUŚĆ MNIE! – zawyłem.

Uparcie, w jakimś nieludzkim zapamiętaniu, robiła dalej swoje. Zacząłem się spuszczać. Przypominało to wysysanie wnętrzności ze złapanego w potrzask węża. Jej zapamiętanie miało w sobie coś z szaleństwa: sperma gulgotała jej w gardle, a ona ssała nadal.

– Martha, przestań! Już koniec!

Nie przestała. Zupełnie jakby zamieniła się w jeden wielki, nienasycony otwór gębowy. Dalej ssała i obrabiała go w tę i z powrotem. Raz za razem, raz za razem.

– PUŚĆ MNIE! – wrzasnąłem powtórnie…

Tym razem poszło jej tak, jak roztopione lody przez słomkę.

Opadłem bez sił, a ona wstała i zaczęła się ubierać. Słyszałem, jak podśpiewuje:

Gdy mi kochanka z New Yorku

mówi „dobranoc”, „dobranoc”,

za oknem już wczesny jest ranek.

Dobranoc, kochanie, dobranoc,

dłużej mi zostać nie każ,

dobranoc, kochanie, dobranoc,

z roboty wraca mleczarz…

Z trudem podniosłem się z podłogi i kurczowo 'zaciskając dłonie na kroczu, zacząłem szukać portfela. Wyjąłem z niego 5$ i wręczyłem jej banknot. Wzięła go, wsadziła za dekolt, jeszcze raz figlarnym gestem złapała mnie za jaja, uścisnęła… puściła i tanecznym krokiem wyszła z pokoju.

17

Pracowałem tak długo, aż udało mi się odłożyć na przejazd dalekobieżnym autobusem, plus parę dolarów na kilka pierwszych dni w nowym miejscu. Rzuciłem robotę, wyjąłem atlas Stanów Zjednoczonych i zacząłem go przeglądać. Zdecydowałem się na Miasto Nowy Jork.

W walizce, którą zabrałem do autobusu, miałem pięć butelek wódki (po 0,473 litra każda). Ilekroć ktoś przysiadał się do mnie i próbował wciągnąć mnie w rozmowę, wyjmowałem flaszkę i pociągałem z niej tęgiego łyka. Dojechałem na miejsce.

Dworzec autobusowy w Nowym Jorku znajdował się w pobliżu Times Square. Wyszedłem ze swą starą walizką na ulicę. Był wieczór. Z metra wysypywały się roje ludzi. Ludzkie postacie o nierozróżnialnych twarzach, opętane zbiorowym szaleństwem, jak chmary insektów, pędziły obok mnie, wprost na mnie i wokół mnie z niezwykłą wprost intensywnością. Wirowały, potrącały się nawzajem i wydawały z siebie jakieś potworne dźwięki.

Zatrzymałem się w bramie i dopiłem ostatnią flaszkę.

A potem ruszyłem przed siebie i szedłem tak, popychany, potrącany łokciami – aż do chwili, gdy przy Trzeciej Alei zobaczyłem wywieszkę: „Pokoje do wynajęcia”. Szefową była stara Żydówka.

– Potrzebny mi jest jakiś kąt – oznajmiłem jej.

– Potrzebny ci jest przyzwoity garnitur, chłopcze.

– Jestem spłukany.

– Mam dla ciebie bardzo dobry garnitur, niemal za bezcen. Mój mąż prowadzi zakład krawiecki po drugiej stronie ulicy. Chodź ze mną.

Zapłaciłem za pokój, zaniosłem walizkę na górę i poszedłem z nią na tę drugą stronę ulicy.

– Hermanie! Pokaż temu chłopcu garnitur.

– Och, to piękna rzecz!

Herman wyjął go z szafy. Był ciemnoniebieski, lekko podniszczony.

– Chyba jest za mały.

– Nie! Będzie jak na miarę.

Wyszedł zza kontuaru.

– Proszę. Przymierz marynarkę. – Pomógł mi ją włożyć. – Widzisz? Leży jak ulał… Chcesz przymierzyć spodnie? – Przyłożył mi je z przodu do talii, pokazując, że mają dobrą długość.

– Wyglądają w porządku.

– Dziesięć dolarów

– Jestem spłukany.

– Siedem.

Dałem mu te siedem dolarów i zaniosłem ubranie do swego pokoju na górze. Wyskoczyłem na dół po butelkę wina, a gdy wróciłem, przekręciłem klucz w drzwiach i rozebrałem się, licząc na to, że po kilku nie przespanych nocach, będę mógł wreszcie przyzwoicie odpocząć.

Położyłem się do łóżka, otworzyłem butelkę, zbiłem poduszkę w twardy kłąb, zrobiłem sobie z niej podpórkę pod plecy, oparłem się i głęboko odetchnąłem. Siedziałem w ciemności patrząc w okno. Nareszcie sam, po raz pierwszy od pięciu dni. Byłem człowiekiem, któremu świetnie służy samotność. Rozkwitałem dzięki niej, a jej brak był dla mnie czymś tak uciążliwym, jak dla innych brak wody czy pożywienia. Każdy dzień, w którym nie było mi dane jej zaznać, osłabiał mnie. Nie traktowałem tego jako powód do dumy; raczej jako formę uzależnienia. Panująca w pokoju ciemność była dla mnie jak słoneczny blask. Wypiłem łyk wina.

Nagle pokój napełnił się światłem. Usłyszałem turkot i huk. Tory przechodziły dokładnie na poziomie mojego okna. Był to nadziemny odcinek metra i pociąg właśnie się zatrzymał. Za oknem zobaczyłem rząd nowojorskich twarzy. Wpatrywałem się w nie, a one wpatrywały się we mnie. Pociąg postał chwilę, po czym odjechał. Wróciła ciemność. Ale po chwili pokój znowu zalała fala światła. I znowu zobaczyłem te twarze. Była to istna wizja piekła, która raz po raz się pojawiała. Każdy kolejny pociąg przywoził ładunek twarzy jeszcze obrzydliwszych, bardziej zdemenciałych i okrutnych niż poprzedni. Piłem wino.

Trwało to nadal: ciemność, potem światło; światło, potem ciemność. Skończyłem butelkę i poszedłem po następną. Wróciłem, rozebrałem się i położyłem na łóżku. Twarze pojawiały się i znikały bez ustanku. Pomyślałem, że mam halucynacje. Nawiedzały mnie setki diabelskich zjaw, których sam Książę Piekieł nie byłby w stanie tolerować. Piłem dalej.

Wreszcie wstałem i wyciągnąłem z szafy swój nowy garnitur. Wcisnąłem na siebie marynarkę. Była strasznie opięta, jakby mniejsza niż wtedy, gdy przymierzałem ją w sklepie. Nagle rozległ się trzask prującego się materiału. Marynarka pękła na pół: rozlazła się wzdłuż całych pleców. Zdjąłem z siebie jej szczątki, pocieszając się tym, że pozostały mi jeszcze spodnie. Z trudem wepchnąłem w nie nogi. Zamiast suwaka miały guziki przy rozporku i gdy usiłowałem je dopiąć,, puściły szwy na siedzeniu. Sięgnąłem ręką do tyłu i poczułem pod palcami gacie.

18

Przez cztery czy pięć dni połaziłem sobie po mieście. Potem wdałem się w dwudniowe pijaństwo. Zrezygnowałem z tego pokoju przy metrze i przeniosłem się do Greenwich Village. Pewnego dnia wyczytałem w rubryce redagowanej przez Waltera Winchella, że wszystko, co wyszło spod pióra O. Henry'ego, zostało przez niego napisane w pewnym słynnym barze, odwiedzanym nagminnie przez pisarzy. Znalazłem tę knajpę i wszedłem do środka. Sam nie wiedziałem, czego tam szukam.

Było południe. Wbrew zapewnieniom Winchella okazało się, że jestem tam jedynym gościem. Znalazłem się sam na sam z wielkim lustrem, barem i barmanem.

– Przykro mi, szanowny panie, ale nie możemy pana obsłużyć.

Stałem jak skamieniały, nie potrafiąc zdobyć się na żadną reakcję. Czekałem na jakieś wyjaśnienie.

– Jest pan nietrzeźwy.

Byłem pewnie mocno skacowany, ale od dwunastu godzin nie wypiłem ani kieliszka. Wymamrotałem coś na temat O. Henry'ego i poszedłem sobie.