37
Była sekretarką kierownika. Nazywała się Carmen, z hiszpańska, ale miała jasne włosy, usta grubo wypacykowane szminką, nosiła obcisłe sukienki z dzianiny, wysokie szpilki, nylony, pas do pończoch. Och, ależ ona umiała kręcić, kołysać, wabić tym swoim tyłkiem! Kręciła nim przynosząc zamówienia, kręciła odchodząc do biura, a wszyscy chłopcy śledzili oczami każdy ruch, każde drgnienie jej pośladków, pulsujących, rozkołysanych, tańczących. Nie jestem podrywaczem. I nigdy nim nie byłem. Żeby być podrywaczem, trzeba umieć bajerować. To nie moja specjalność. Ale w końcu, skoro Carmen się napraszała, zaprowadziłem ją do jednego z tych wagonów, które rozładowywaliśmy na zapleczu magazynu. Było tam przyjemnie, ciepło – myślałem o błękitnym niebie, szerokich czystych plażach – a jednak wszystko razem było smutne: tak kompletnie wyprane z uczucia, że aż nie potrafiłem tego zrozumieć czy sobie z tym poradzić. Zadarłem jej sukienkę z dzianiny na biodra i dymałem ją na stojaka, aż wreszcie przycisnąłem wargi do jej nabrzmiałych, tłustych od szkarłatnej szminki ust, i spuściłem się pomiędzy dwa nie otwarte jeszcze kartony, podczas gdy w powietrzu unosił się pył, a ona stała oparta plecami o brudną, pełną drzazg ścianę wagonu, wtopiona w litościwą ciemność.
38
Każdy z nas pełnił jednocześnie funkcje magazyniera i spedytora. Każdy dostawał zamówienie, pobierał towar i przygotowywał wysyłkę. Kierownictwo zajmowało się jedynie wytykaniem błędów. A ponieważ ten sam człowiek od początku do końca odpowiadał za konkretną wysyłkę, nie można było zwalić winy na kogoś innego. Trzy, cztery spaprane zamówienia – i lądowało się za bramą.
Dla obiboków i leserów – czyli nas wszystkich tam zatrudnionych – jasne było, że nasze dni są policzone. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko odpuścić sobie i czekać, dopóki tamci nie odkryją, że się nie nadajemy. Tymczasem zaś znosiliśmy jakoś ten kierat, oddawaliśmy im parę uczciwych godzin swego czasu, a wieczorami chodziliśmy razem pić.
Pracowało nas tam trzech. Ja. Facet, który nazywał się Hector Gonzales – wysoki, przygarbiony, spokojny. Mieszkał ze swą śliczną meksykańską żoną przy górnej Hill Street, gdzie dzielił z nią wielkie, dwuosobowe łoże. Wiem to akurat, bo pewnego wieczoru wybraliśmy się razem na piwo i potem bardzo tę jego żonę przestraszyłem. Skończyliśmy wędrówkę po barach, przyszliśmy do niego pijani i wtedy wyciągnąłem ją z łóżka i pocałowałem. Na jego oczach. Wykombinowałem sobie widocznie, że na pięści byłbym od niego lepszy. Musiałbym tylko uważać, żeby mnie nie załatwił czymś ostrym. W końcu przeprosiłem ich oboje za to, że zachowałem się jak kutas. Ale i tak jego żona mnie nie polubiła – o co nie mogłem mieć do niej pretensji – i więcej już się tam nie zjawiłem.
Trzecim z nas był Alabam, drobny złodziejaszek. Kradł boczne lusterka, nakrętki, śruby i śrubokręty, żarówki, reflektory, klaksony, akumulatory. Ściągał suszące się na sznurkach damskie majtki i prześcieradła. Dywaniki z przedpokoi. Chodził na bazary, kupował trochę ziemniaków, a pod nie, na dno torby, ładował steki, plasterki szynki, puszki anchois. Wymyślił sobie również fałszywe imię i nazwisko: George Fellows.
George miał pewien paskudny zwyczaj. Pił ze mną, a gdy widział, że zbliżam się do stanu zniedołężnienia, rzucał się na mnie z pięściami. Strasznie mu zależało, żeby mi wpierdolić, ale był chuderlawy, a w dodatku tchórzliwy do szpiku kości. Zawsze udawało mi sio pozbierać na tyle, by przyładować mu parę razy w bebech, poprawić w łeb, z jednej i z drugiej strony – i to wystarczyło, by zataczając się i kulejąc, wiał na dół po schodach, zwykle z jakimś drobnym fantem w kieszeni, który mi zwinął – zmywakiem, otwieraczem do konserw, budzikiem, moim wiecznym piórem, pieprzniczką albo nożyczkami.
Kierownik rowerowej hurtowni, pan Hansen, miał ponurą, przekrwioną gębę i zielony język od miętusów, które ciągle ssał, żeby zabić zapach whisky. Pewnego dnia zawezwał mnie do biura.
– Słuchaj, Henry, ci dwaj chłopcy, którzy z tobą pracują, to kompletne tępaki, prawda?
– Nie. Obaj są w porządku.
– Chodzi mi szczególnie o Hectora… Ten to naprawdę jest tępy. To znaczy ogólnie jest w porządku, ale chodzi o to, czy twoim zdaniem on tu sobie daje radę?
– Hector? Jak najbardziej, proszę pana.
– Naprawdę?
– Oczywiście.
– A ten Alabam. Ma takie złodziejskie, rozbiegane oczka. Kradnie pewnie ze sześć tuzinów rowerowych pedałów miesięcznie. Nie sądzisz, że tak jest?
– Nie, proszę pana. Nigdy nie widziałem, żeby brał cokolwiek.
– Chinaski?
– Słucham?
– Daję ci podwyżkę. Dziesięć dolarów tygodniowo.
– Dziękuję panu.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. I wtedy właśnie zorientowałem się, że szef jest w sitwie z Alabamem i obaj dzielą się pół na pół.
39
Jane była świetną dupą. Zdążyła już urodzić dwoje dzieci, ale najwspanialej w świecie umiała się pierdolić. Natknęliśmy się na siebie w jakiejś jadłodajni na świeżym powietrzu – za ostatnie pięćdziesiąt centów fundowałem sobie właśnie przetłuszczonego hamburgera i zaczęliśmy ze sobą gadać. Potem ona postawiła mi piwo, dala mi numer telefonu, a w trzy dni później wprowadziłem się do jej mieszkania.
Miała ciasną cipę i przyjmowała go tak, jakbym wpychał w nią nóż, który ma ją zabić. Przypominała mi maślaną świnkę. Było w niej tyle draństwa i agresji, że naprawdę czułem się tak, jakbym każdym pchnięciem odpłacał jej za napady złego humoru. Miała usunięty jajnik i twierdziła, że nie może zajść w ciążę, ale jak na istotę z jednym jajnikiem, szczodrze gospodarowała swą kobiecością.
Jane bardzo przypominała Laurę – tyle że była szczuplejsza, ładniejsza, miała długie, sięgające do ramion blond włosy, błękitne oczy i rozmaite dziwactwa. Zawsze napalała się na seks rankiem, na kacu. Mnie tam na moich porannych kacach seks specjalnie nie rajcował. Wolałem to robić na nocną zmianę. Ale w nocy zawsze było to samo – ta wariatka wrzeszczała i rzucała we mnie czym popadło: telefonami, książkami telefonicznymi, butelkami, szklankami (pustymi i pełnymi), radioodbiornikami, torebkami, gitarami, popielniczkami, słownikami, pękniętymi paskami od zegarków, budzikami… Niezwykła z niej była kobieta. Ale na jedno mogłem zawsze liczyć: pewne było, że rankiem będzie się chciała pierdolić. I to bardzo. A ja miałem tę swoją hurtownię rowerów.
Zerkając na zegar – tak wyglądał nasz typowy ranek – odstawiałem na szybciucha ten pierwszy numer, krztusząc się, połykając z powrotem, próbując ukryć odruch wymiotny, potem napalałem się ostro, wchodziłem na obroty, spuszczałem się i staczałem na bok. „No dobra – mówiłem – będę miał piętnaście minut spóźnienia”. A ona tuptała do łazienki, szczęśliwa jak skowronek, żeby się podmyć, zrobić kupkę, obejrzeć sobie włoski pod paszkami, spojrzeć w lustro – co tam śmierć, gorzej, że łatka lecą – a potem tup, tup, z powrotem pod kołderkę, podczas gdy ja wciągałem na siebie poplamione gatki, słuchając odgłosów porannego ruchu na Third Street, po której przewalał się na wschód poranny szczyt.
– Właź z powrotem do łóżka, staruszku – mówiła.
– Słuchaj, właśnie dostałem dziesięć dolarów podwyżki.
– Nie musimy nic robić. Poleź tylko obok mnie.
– Co ty pieprzysz, mała.
– Proszę cię! Chociaż pięć minut.
– O, kurwa…
No i wracałem do łóżka. A ona zrzucała kołdrę i łapała mnie za jaja. A w chwilę potem za penisa.
– Och, jaki on śliczny!
Kombinowałem, zastanawiałem się, kiedy uda mi się stąd wydostać.
– Mogę cię o coś spytać? – Możesz.
– Pozwolisz mi go pocałować?
– Pozwolę.
Słyszałem cmokanie, czułem pocałunki, małe lizanko – i po chwili hurtownia rowerów kompletnie wyparowywała mi z głowy. A potem słyszałem, jak Jane drze gazetę. Coś zaczynało mnie uwierać, łaskotać na czubku kuśki.