Изменить стиль страницы

– Tak.

– Czy uważa pan, że picie jest dowodem męskości?

– Niczego nie uważam za dowód męskości.

– Jaka jest wymowa pańskiego filmu?

– Żadna.

– Żadna?

– Żadna. No, chyba że zaglądanie śmierci w tyłek.

– Co pan widzi, kiedy pan zagląda śmierci do tyłka?

– To samo co pan.

– Jaka jest pańska dewiza życiowa?

– Jak najmniej myśleć.

– To wszystko?

– Nie. Jeszcze: bądź dobry, jeśli nie masz lepszego pomysłu.

– Ładne.

– Ładne niekoniecznie znaczy dobre.

– Dziękujemy, panie Chinaski. Co chciałby pan powiedzieć włoskim odbiorcom?

– Nie drzyjcie się tak strasznie. Czytajcie Celine'a.

Jupitery Włochów pogasły.

Wywiad z Niemcami był jeszcze mniej interesujący.

Ich dziennikarka chciała wiedzieć, ile piję.

– Pije, ale już nie tyle, co kiedyś – poinformowała ją Sara.

– Nie powiem ani słowa więcej, jeżeli natychmiast nie dostanę jeszcze jednego drinka.

Drink pojawił się w okamgnieniu, w papierowym kubeczku, który osuszyłem do dna. Palce lizać. Nagle to, że ktoś chce wiedzieć, co myślę, wydało mi się idiotyczne. Najlepszą część swojej istoty pisarz przelewa na papier. Reszta to brednie.

Niemka się nie omyliła. Włoszka wyeksploatowała mnie do cna.

Byłem teraz rozgrymaszonym gwiazdorem. W dodatku niepokoiłem się o scenę na poletku kukurydzy.

Chciałem koniecznie porozmawiać z Jonem, powiedzieć mu, że Francine powinna być bardziej pijana i bardziej szalona, powinna stać na krawędzi życia i śmierci, rwąc jedną ręką kukurydzę pośród domów, których fasady przypominały twarze ze snów, twarze, które z wysoka obserwują naszą żałosną egzystencję: bogaczy i biedaków, pięknych i szpetnych, zdolnych i bezużytecznych.

– Nie lubi pan filmu? – spytała Niemka.

– Nie.

Światła pogasły. Wywiad dobiegł końca.

Tymczasem jeszcze raz nakręcono scenę na poletku kukurydzy. Mogło być lepiej, ale nie było najgorzej.

34

Była dziesiąta rano, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił Jon Pinchot.

– Przerwano produkcję filmu…

– Jon, przestałem już wierzyć w takie opowieści. Chcą w ten sposób po prostu zrobić dookoła siebie więcej szumu.

– Kiedy naprawdę przerwano produkcję.

– To przecież bez sensu. Za dużo zainwestowali w przedsięwzięcie, ponieśliby wielkie straty…

– Hank, Firepower zwyczajnie nie ma ani grosza. Nie tylko nasz film stanął, stanęła produkcja wszystkich filmów. Dziś rano poszedłem do gmachu Zarządu wytwórni. Zastałem samych wartowników. W całym budynku nie było NIKOGUŚKO! Przeszedłem cały gmach od dołu do góry i z góry na dół. Darłem się: „Halo! Halo! Jest tu kto?” Nikt nie odpowiedział. Jakby wszystkich wymiotło.

– No dobrze, Jon. Co wobec tego z klauzulą „czy się stoi, czy się leży” Jacka Bledsoe'a?

– Nie mogą mu zapłacić ani na stojąco, ani na leżąco, bo wszyscy zatrudnieni w Firepower, nie wyłączając nas, nie dostaną odtąd ani grosza. Niektórzy już od dwóch tygodni pracują za darmo. Nie ma dla nikogo pieniędzy…

– Co zamierzasz w związku z tym?

– Sam nie wiem, Hank, sprawa wygląda beznadziejnie…

– Tylko nie działaj pochopnie, Jon. Może inna spółka zechce przejąć nasz film?

– Nie zechce. Nikomu nie podoba się nasz scenariusz.

– Racja. Byłbym zapomniał…

– Co myślisz w tej sytuacji zrobić?

– Ja? W zasadzie wybieram się na tor, ale jeżeli masz ochotę wpaść do mnie wieczorem na parę drinków, będziesz mile widziany.

– Dzięki, Hank, ale mam randkę z parą lesbijek.

– Powodzenia.

– Nawzajem.

Jechałem Autostradą Portową na północ, w stronę Hollywood Park. Na wyścigach grałem od ponad 30 lat. Zaczęło się wtedy, kiedy wykrwawiłem się prawie na śmierć w szpitalu okręgowym Los Angeles. Powiedzieli mi tam, że jeżeli jeszcze raz wezmę alkohol do ust, skończy się to dla mnie fatalnie.

– To co ja będę robił? – spytałem Jane.

– Robił z czym?

– Co będę robił zamiast pić?

– No, zawsze jeszcze są konie.

– Konie? Co się robi z końmi?

– Konie się obstawia.

– Obstawia? To brzmi dość głupio.

Pojechaliśmy na wyścigi i zgarnąłem sporą sumkę. Zacząłem codziennie chodzić na tor. Powoli zacząłem też po troszku popijać. Piłem coraz więcej i jakoś nie umarłem. Wręcz przeciwnie, miałem i picie, i konie. Byłem załatwiony. W tamtych czasach w niedziele nie było gonitw, więc wsiadałem w starego gruchota i jechałem do Agua Caliente, wracałem tego samego dnia. Czasem po wyścigach konnych oglądałem jeszcze wyścigi psów, potem zaglądałem do miejscowych barów. Nigdy mnie nie okradziono ani nie oszukano, a meksykańscy barmani i właściciele lokali traktowali mnie dosyć uprzejmie, chociaż zdarzało się, że byłem jedynym gringo. Lubiłem jazdę po nocy do domu i było mi obojętne, czy zastanę, czy nie zastanę Jane. Powiedziałem jej po prostu, że Meksyk jest zbyt niebezpieczny dla kobiet. Kiedy wracałem, zwykle nie było jej w domu. Bawiła w miejscu o wiele bardziej niebezpiecznym: przy Alvorado Street. Nie miałem nic przeciwko temu, o ile zostawiła mi 3 czy 4 piwa. Jeżeli jednak wypiła wszystko i lodówka świeciła gołymi półkami, wtedy rzeczywiście była w niebezpieczeństwie.

Jak chodzi o konie, to przeprowadziłem dogłębne studia w dziedzinie zakładów. Opracowałem ze dwa tuziny systemów. Wszystkie były skuteczne, tyle że nie mogłem ich używać jednocześnie, bo opierały się na odmiennych przesłankach. Wszystkie moje systemy miały tylko jeden wspólny mianownik: Publiczność zawsze przegrywa. Należało ustalić, na kogo stawia Publiczność, i postępować odwrotnie.

Jeden z moich systemów opierał się na numerze konia na ścierce i jego numerze w startmaszynie. Istnieją numery, które publiczność niechętnie obstawia. Jeżeli z tablicy wynika, że nielubiany numer na ścierce jest mocno grany w stosunku do pozycji konia w startmaszynie, wtedy koń rokuje duże szanse na zwycięstwo. Studiując przez wiele lat wyniki gonitw na torach kanadyjskich, meksykańskich i amerykańskich, dopracowałem się systemu opartego wyłącznie na numerach niesionych (numer na ścierce zależy od toru i gonitwy, w której koń ostatnio startował).

„Przewodnik Wyścigowy” wydawał opasłe czerwone księgi z wynikami gonitw. Kosztowały 10 dolarów. Przez całe tygodnie wczytywałem się w nie godzinami. Wyniki układają się według pewnego wzoru. Jeżeli uda ci się rozszyfrować ten wzór – jesteś w domu. Możesz kazać szefowi pocałować się w dupę. Paru szefom kazałem się całować w dupę, a potem musiałem szukać sobie nowych, głównie dlatego, że odstępowałem od własnych systemów albo próbowałem je przechytrzyć. Słabość natury ludzkiej to jeszcze jedna pułapka, z którą zmaga się gracz na torze.

Wjechałem na teren Hollywood Park. Skierowałem się na „Aleję Naklejek”. Znajomy trener sprezentował mi naklejkę z napisem „Właściciel/Trener”, którą przyklejałem na samochodzie parkując, a także przepustkę na teren klubowy. Porządny chłop, najbardziej podobało mi się w nim to, że nie był ani literatem, ani aktorem.

Wszedłem do klubu, znalazłem wolny stolik i wziąłem się do obliczeń. Zawsze zaczynałem od obliczeń, potem płaciłem dolara wstępu i szedłem do Pawilonu Cary Granta. W pawilonie było pustawo i dawało się swobodnie myśleć. Co się tyczy samego Cary Granta, to w pawilonie wisi jego olbrzymie zdjęcie. Grant nosi na nim staroświeckie okulary i ma na ustach swój słynny uśmiech. Uśmiech pełen rezerwy. Ale co też był z niego za gracz, pożal się Boże. Należał do gatunku graczy, którzy stawiają po dwa dolary. Kiedy przegrywał, leciał w stronę toru, wrzeszcząc i wymachując rękami. „NIE RÓBCIE MI TEGO!” – darł się. Ktoś, kto zakłada się o dwa dolary, równie dobrze może siedząc w domu przełożyć sobie tę sumę z kieszeni do kieszeni.

Ja sam jednak nie stawiałem nigdy więcej niż 20 dolarów. Nadmierna chciwość popycha do błędów, ponieważ wydawanie większych sum zakłóca tok myślenia. I jeszcze dwie uwagi: Nigdy nie należy obstawiać konia, który wygrał w poprzedniej gonitwie, i nigdy nie należy obstawiać konia, który zamykał stawkę.