Изменить стиль страницы

Jon Pinchot wypatrzył nas już z samego progu. Podszedł do naszego stolika. Uśmiechnął się.

– Dziwię się, że was tu widzę. Bankiety dystrybutorów są koszmarne… Swoją drogą, mam do ciebie sprawę…

Miał przy sobie niebieską teczkę. Wyjął z niej scenariusz.

– O, tę tutaj scenę musimy skrócić do półtorej minuty. Dałbyś radę to zrobić?

– Jasne. Słuchaj, czy mógłbyś nam skombinować coś do picia?

– Oczywiście…

– Jon ma rację – oświadczyła Sara. – Ten bankiet jest całkiem bez życia.

– Może my wlejemy trochę życia w tę imprezę.

– Hank, czy musimy zawsze wychodzić na samym końcu?

– Dziwnym trafem zawsze jakoś tak się składa…

Zacząłem wykreślać zbędne kwestie. Moi bohaterowie gadają za dużo. Wszyscy gadają za dużo. Wrócił Jon z drinkami.

– Jak ci leci?

– Moi bohaterowie za dużo gadają…

– Za dużo piją…

– To niemożliwe. Nie można wypić za dużo…

Rozległy się oklaski.

– Friedman – powiedziała Sara.

Friedman zjawił się w starym garniturze, bez krawata i w wymiętej koszuli z brakującym guzikiem przy kołnierzyku. Friedman nie poświęcał wiele uwagi strojom; miał za to fascynujący uśmiech. Patrzył na ludzi wprost, jakby prześwietlał ich wzrokiem. Sam z piekła rodem, chętnie imał się piekielnych sztuczek i pod najbłahszym pretekstem gotów był zamienić czyjeś życie w piekło. Szedł od stolika do stolika, rzucając zręczne uwagi.

Wreszcie podszedł i do nas. Skomentował ładny wygląd Sary.

– Proszę spojrzeć – pokazałem scenariusz na stole – skubany Pinchot żąda, żebym PRACOWAŁ nawet podczas bankietu!

– BARDZO DOBRZE! – skwitował Friedman, odwrócił się i ruszył w stronę następnego stolika.

Skończyłem skracać scenę i oddałem scenariusz Jonowi. Przeczytał.

– Doskonale – pochwalił. – Nic ważnego nie ubyło. Czyta się tak samo dobrze jak przedtem.

– O ile nie lepiej.

Rozległy się kolejne oklaski. To Francine Bowers robiła wejście. Nie była jeszcze stara, ale wyszła ze starej szkoły. Stanęła dumnie w progu (dumnie jak królowa). Powoli odwróciła głowę w prawo, potem w lewo, z uśmiechem, bez uśmiechu i znowu z uśmiechem. Stała, jakby wahając się. Na parę sekund znieruchomiała w posągowej pozie, wreszcie z wdziękiem wpłynęła na salę, czym zaskarbiła sobie jeszcze gorętsze brawa. Błysnęły flesze. Francine rozluźniła się. Przy niektórych stolikach zatrzymywała się, żeby zamienić kilka słów, po czym szła dalej.

Mój Boże, zadumałem się, a scenarzysta? To on był przecież ciałem, krwią i mózgiem (niekiedy – bezmózgowiem) tych istot. To scenarzysta nadawał ich sercu rytm, wkładał w ich usta słowa, obdarzał życiem bądź śmiercią, robił z nimi wszystko, co mu się żywnie podobało. A jednak – czy kto widział kiedy scenarzystę? Czy scenarzysta doczekał się kiedykolwiek własnej fotografii w prasie? Oklasków? Nigdy. Za to z dużą dozą prawdopodobieństwa, z cholernie dużą dozą prawdopodobieństwa można go było znaleźć tam, gdzie jest jego miejsce: w ciemnym kącie, z którego wszystkich podpatruje.

Wtem, czy mnie oczy nie mylą? Francine Bowers zbliża się do naszego stolika. Uśmiecha się do Sary i Jona, po czym zwraca się do mnie:

– Czy dopisałeś dla mnie tę scenę z nogami?

– Wszystko gotowe, Francine. Będziesz mogła nas olśnić.

– Zobaczysz. Mam znakomite nogi!

– Na to właśnie liczę.

Pochyliła się w moją stronę i obdarzyła mnie swoim pięknym uśmiechem; nad słynnymi wystającymi kośćmi policzkowymi błysnęły oczy.

– Nie zawiedziesz się – powiedziała. Wyprostowała się i ruszyła do następnego stolika.

– Muszę zamienić parę słów z Friedmanem – powiedział Jon.

– Dobra – poparłem go. – Spytaj Friedmana, kiedy będą wypłaty.

Nie ruszając się od stolika, kontemplowaliśmy z Sarą tłum. Sara miała dobru orientację w bankietach. Umiała wypatrzeć dla mnie różne osoby i opowiedzieć mi o nich. Dzięki niej widziałem rzeczy, których inaczej nigdy bym nie zauważył. Ludzkość generalnie miałem w bardzo słabym poważaniu; wolałbym jej nie dostrzegać wcale. Ceniłem w Sarze to, że potrafiła mi uatrakcyjnić troszkę ludzi.

Wieczór wlókł się. Oboje z Sarą jak zwykle nie zamawialiśmy nic do jedzenia. Jedzenie było ciężką harówą, a po 2 czy 3 drinkach i tak nie miało żadnego smaku. Wino natomiast, o dziwo, ocieplając się nabierało coraz lepszego smaku. Nagle jak spod ziemi wyrósł przed nami Jon Pinchot.

– Zobaczcie – machnął ręką w stronę oddalonego stolika – tam siedzi jeden z adwokatów Friedmana.

– Dobrze. Pójdę do niego – zgodziłem się. – Saro, bądź łaskawa dotrzymać mi towarzystwa.

Podeszliśmy do wskazanego stolika i przysiedliśmy się.

Adwokat miał już nieźle w czubie. Obok niego siedziała niezwykle wysoka blondyna. Siedziała sztywno wyprostowana, w nieruchomej pozie. Miała nieprawdopodobnie długą szyję i tę szyję, sztywna jak kij, wyciągała do samego nieba. Żal było na nią patrzeć. Wyglądała, jakby zastygła.

Adwokat poznał nas.

– O, Chinaski – ucieszył się. – I Sara…

– Witajcie – powiedziała Sara.

– Witajcie – powtórzyłem.

– To jest moja żona Helga…

Pozdrowiliśmy Helgę. Nie odpowiedziała. Siedziała dumnie wyprostowana, jakby zastygła na swoim krześle.

Adwokat skinął na kelnera. Na stoliku wyrosły 2 butelki. Sprawy przybierały korzystny obrót. Adwokat Tommy Henderson napełnił kieliszki.

– Założę się, że nie lubisz adwokatów – zagaił.

– Razem wziętych do kupy – nie.

– No więc ja nie jestem kanciarzem, tylko porządnym adwokatem. Myślisz pewnie, że kantuję kogo się da, bo pracuję dla Friedmana?

– Owszem.

Otóż niesłusznie. Tommy opróżnił kieliszek i dolał sobie wina. Poszedłem w jego ślady.

– Uspokój się, Hank – upomniała mnie Sara. Musimy jeszcze dojechać do domu.

– Jeśli będzie ze mną źle, weźmiemy taksówkę na rachunek mecenasa.

– Zgoda, postawię ci…

– Skoro tak… – Sara jednym haustem wlała w siebie zawartość kieliszka.

Wysoka, zastygła kobieta nadal siedziała w zastygłej pozie. Żal było na nią patrzeć. Na długiej, niemożliwie wyciągniętej szyi wystąpiły żyły – długie, tragiczne i nabrzmiałe. Coś koszmarnego.

– Moja żona właśnie rzuciła picie – poinformował nas adwokat.

– Rozumiem… – wybąkałem.

– Gratuluję – pochwaliła ją Sara. – To wymaga odwagi, zwłaszcza kiedy wszyscy dookoła piją.

– Nigdy bym się na to nie zdobył – dorzuciłem. – Nic gorszego, jak być jedynym trzeźwym wśród zalanych.

– Zdecydowałam się na ten krok, kiedy ocknęłam się o 5 rano na plaży w Malibu. Byłam sama, rozebrana do naga…

– Gratuluję – powtórzyłem za Sarą. – To prawdziwe bohaterstwo.

– Nikomu nie daj się namówić – ostrzegła Sara. Mecenas Tommy Henderson nalał sobie, mnie i Sarze.

– Chinaski mnie nie lubi – zwrócił się do swojej żony Helgi. – Uważa, że jestem kanciarzem.

– Nie mam mu tego za złe – odparła Helga.

– Co ty nie powiesz? – nastroszył się adwokat. Dopił prawie do końca i spojrzał na mnie. Zajrzał mi głęboko w oczy. – Uważasz, że jestem kanciarzem?

– Czy ja wiem… – zastanowiłem się. – Pewnie tak…

– Podejrzewasz, że ci nie zapłacimy?

– Mam takie przeczucie…

– No więc wyobraź sobie, czytałem większość twoich książek. Co ty na to? Uważam, że jesteś znakomitym pisarzem. Jesteś prawie tak dobry jak Updike.

– Dzięki.

– A teraz słuchaj uważnie: dzisiaj rano wysłałem wam czeki. Wszyscy dostaniecie wasze pieniądze. Kiedy jutro zajrzysz do skrzynki, znajdziesz forsę.

– To prawda – potwierdziła Helga. – Sama widziałam, jak nadawał czeki.

– Wspaniale – ucieszyłem się. – Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że to tylko zwykła uczciwość…

– Oczywiście, że to uczciwość. Chcemy działać uczciwie. Mieliśmy pewne trudności z transferem gotówki, ale już po kłopocie.

– Zapowiada się niezły film – powiedziałem.

– Zgadza się. Czytałem scenariusz – potaknął Tommy. – Czy teraz rzeczywistość jawi ci się w korzystniejszym świetle?