Изменить стиль страницы

– To znaczy co? – zainteresowała się Sara.

– Jest wspaniałym aktorem, ale od czasu do czasu coś mu odbija. Wypina się wtedy na scenariusz, olewa scenę, którą właśnie kręci, i zajmuje się własnymi sprawami. Moim zdaniem to jakaś choroba. Musiało mu znowu odbić. Wylali go z filmu.

– Jak to wygląda? – spytałem.

– Zawsze tak samo. Na początku zachowuje się jakby nigdy nic. Potem przestaje się stosować do poleceń. Mówię mu: „Staniesz tu i tu i powiesz swoja kwestię”. Nic z tego. Staje zupełnie gdzie indziej i mówi coś innego. Kiedy się go pytam: „Po co to robisz?”, odpowiada: „Nie wiem, pojęcia nie mam”. Któregoś razu podczas ujęcia odszedł na bok, spuścił spodnie i wypiął się. Pod spodem nie miał gatek.

– O, kurde – zdumiałem się.

– Albo zaczyna wygłaszać kwestie w rodzaju: „Powinniśmy przyspieszać biologiczny proces umierania”. Albo: „Każda ludzka istota pomniejsza moją wartość”.

– To jakiś niezły gość.

– O, bez wątpienia…

Piliśmy do białego rana, do bielutkiego rana.

Zbudziłem się koło południa. Zszedłem na dół i zastukałem do Jona. Nikt nie odpowiadał. Nacisnąłem klamkę. Jon ulotnił się, zostawiwszy karteczkę:

Drogi Hanku i droga Saro!

Dzięki za drinki i całą resztę. Podjęliście mnie po królewsku.

Hank, twój scenariusz utwierdza moją wiarę w ciebie, a nawet więcej. Proszę, nie ustawaj w pracy.

Przedzwonię niedługo podać nowy adres i telefon.

Zaczyna się cudowny dzień. Dziś urodziny Mozarta. Przez cały dzień będą nadawać przepiękną muzykę…

wasz

Jon

Po przeczytaniu kartki poczułem się szlachetny a zarazem potworny, czyli dokładnie tak samo, jak czuję się na co dzień. Poszedłem na górę, wyszczałem się, wyczyściłem zęby i położyłem się w łóżku obok Sary.

16

Jon przestał mnie podsłuchiwać z dołu i scenariusz od razu ruszył z kopyta. Pisałem o młodym człowieku, który chciał pić i pisać, ale wiodło mu się głównie z butelką. Pierwowzorem młodzieńca byłem ja sam. Mimo że w tamtym okresie nie czułem się nieszczęśliwy, żyłem zawieszony w próżni i oczekiwaniu. W trakcie pisania przed oczyma stanęli mi bywalcy pewnego baru. Znów widziałem każdą twarz, sylwetkę, słyszałem głosy i rozmowy. Był jeden bar, który miał dla mnie szczególny, makabryczny powab. Wytężyłem pamięć. Odżyły wspomnienia walk, które staczałem na sali z barmanem. Nie byłem dobrym zawodnikiem. Raz, że miałem niewielkie dłonie, dwa, że byłem niedożywiony, solidnie niedożywiony. Byłem jednak dość odważny i nie najgorzej przyjmowałem ciosy. Mój problem polegał w głównej mierze na tym, że nie potrafiłem się naprawdę wściec, nawet wtedy, kiedy wydawało się to kwestią życia lub śmierci. Walczyłem na niby. Zależało mi, ale tak jakby mi nie zależało. Walki z barmanem należały do tradycji baru. Zasłużeni bywalcy, wąskie elitarne grono, przypatrywali się nam przychylnym okiem. Mnie mieli za outsidera. Trzeba oddać sprawiedliwość alkoholowi – nie przeżyłbym tych walk na trzeźwo. Kiedy piłem, moje ciało nabierało konsystencji gumy, za to głowa robiła się twarda jak beton. Rano, po bójce, miałem najwyżej zwichnięte nadgarstki, spuchnięte wargi i potłuczone kolana. No i jeszcze guzy na głowie od upadków. Nie miałem pojęcia, jak z tego zrobić scenariusz. Wiedziałem tyle tylko, że był to jedyny okres mojego życia, o którym napisałem dotąd niewiele. Jestem głęboko przeświadczony, że miałem wtedy bardzo dobrze w głowie, ja i cała reszta. Pamiętam całą rasę zagubionych istot, których życic dniem i nocą toczyło się w barach, przez lata, aż do śmierci. Na temat tej rasy nigdy nic nie przeczytałem, postanowiłem więc opisać ją taką, jaka została mi w pamięci. Stara dobra maszyna rozklekotała się na nowo.

Następnego dnia, koło południa, zadzwonił telefon. Mówił Jon.

– Znalazłem dom. François jest ze mną. Piękny dom, dwie kuchnie, w dodatku czynsz śmiesznie niski.

– Gdzie mieszkacie?

– W getcie w Venice. Brooks Avenue, sami Czarni. Na ulicach wojna. Totalna destrukcja. Coś przepięknego!

– Tak?

– Musicie przyjechać i zobaczyć! Kiedy?

– Dzisiaj.

– Sam nie wiem.

– Na pewno będziesz chciał to zobaczyć. Pod naszym domem mieszkają jacyś ludzie. Słyszymy ich spod podłogi, rozmawiają, puszczają radio. Wszędzie roi się od gangów. Ktoś kiedyś postawił tutaj wielki hotel, ale nikt nie płacił czynszu. Drzwi i okna zabito deskami, odcięto elektryczność, gaz i wodę. A ludzie dalej tam mieszkają. MIESZKAMY W STREFIE DZIAŁAŃ WOJENNYCH! Policja nigdy tutaj nie zagląda, jakbyśmy mieszkali w innym stanie, który ma inne prawa. Coś fantastycznego! Musicie do nas wpaść!

– Jak do ciebie dojechać?

Jon objaśnił drogę i odłożył słuchawkę.

Poszedłem do Sary.

– Słuchaj, muszę się zobaczyć z Jonem i François. – Świetnie! Jadę z tobą!

– Niestety, nie możesz. Mieszkają w getcie w Venice.

– W getcie! Cudownie! Za nic w świecie nie chciałabym stracić takiej okazji!

– Proszę cię, nie jedź! Zrób to dla mnie!

– A co ty myślisz, że pozwolę ci tam jechać samemu?

Wziąłem brzytwę, powkładałem pieniądze do butów.

– Dobra – ustąpiłem…

Powoli zagłębialiśmy się w getto Venice. Nieprawdą okazało się, że mieszkają tam sami Czarni. Na obrzeżach widziało się trochę Latynosów. Zauważyłem grupkę 7 czy 8 młodych Meksykanów, którzy oparci o maskę oblegali stary samochód. Większość była bez koszul, w samych podkoszulkach. Jechałem powoli, nie rozglądając się zbytnio, po prostu chłonąłem widoki. Nie wyglądało na to, żeby byli zajęci czymkolwiek. Po prostu czekali. Czekali w stanie pewnej gotowości. Możliwe, że byli po prostu znudzeni. Wyglądali na równych gości. Za grosz nie sprawiali wrażenia nieszczęśliwych.

Potem wjechaliśmy na Czarnoziem. Na jezdni natychmiast zaroiło się od śmieci. Lewy but, pomarańczowa koszulka, stara torebka… zgniły grejpfrut… kolejny lewy but… para niebieskich dżinsów… opona samochodowa.

Manewrowałem między śmieciami. Dwóch czarnych, plus – minus jedenastolatków, przyglądało się nam ze swoich rowerów. Ich oczy wyrażały nienawiść w najczystszej postaci. Czułem ich nienawiść przez skórę. Czarni biedacy kipią od nienawiści. Biali biedacy kipią od nienawiści. Czarni i Biali zaczynają zadawać się ze sobą dopiero, kiedy jedni i drudzy mają pieniądze. Niewielu Czarnych kochało Białych, jeżeli w ogóle istnieli tacy Czarni. Czarni ciągle jeszcze usiłują darować Białym. Być może nigdy im się to nie uda. W społeczeństwie kapitalistycznym przegrani tyrają dla zwycięzców, dlatego istnieje takie zapotrzebowanie na przegranych. Co ja o tym sądzę? Uważam, że tych problemów nie rozwiąże się na drodze politycznej i że do szczęścia zabraknie nam czasu.

Jechaliśmy, aż dotarliśmy pod wskazany adres. Zaparkowaliśmy samochód, wysiedli i zastukali.

Szyba w małym okienku podjechała w górę. Wyjrzało na nas oko.

– O, Hank i Sara.

Drzwi otwarły się i zamknęły pospiesznie. Byliśmy w środku. Podszedłem do okna i wyjrzałem na ulicę.

– Co robisz? – spytał Jon.

– Chciałem tylko rzucić okiem na samochód…

– Aha. Chodźcie zobaczyć obie nasze kuchnie!

Faktycznie, mieli dwie kuchnie, a w każdej kuchenkę, lodówkę i zlew.

– To były kiedyś dwa mieszkania. Potem połączono je ze sobą.

– Przyjemnie – pochwaliła Sara. – Możesz gotować w jednej kuchni, a François w drugiej.

– Teraz odżywiamy się głównie jajkami. Mamy kury, które znoszą tony jaj.

– Rany boskie, Jon, aż tak źle z wami?

– No, nie aż tak. Mamy zamiar pomieszkać tutaj trochę. Potrzebujemy pieniędzy, głównie na wino i cygara. Jak ci idzie scenariusz?

– Z przyjemnością donoszę, że ma już sporą objętość. Tylko nie do końca mogę się połapać w tym całym kurestwie… w tych KAMERACH, NAJAZDACH, PANORAMOWANIU…