Изменить стиль страницы

12

Moje ówczesne mieszkanie miało parę zalet. Do największych zaliczał się ciemny, ciemny błękit ścian sypialni. Ten ciemny błękit ukoił niejednego kaca. Miewałem kace tak potężne, że omal nie przypłaciłem ich życiem, zwłaszcza w okresie, kiedy łykałem prochy. Brałem je od ludzi, których nigdy nie zapytałem, co mi dają… Bywały noce, kiedy byłem pewien, że umrę, jeżeli nie zasnę. Cała noc chodziłem sani po pustym mieszkaniu, z sypialni do łazienki, z łazienki przez pokój frontowy do kuchni. Dziesiątki razy otwierałem i zamykałem lodówkę, odkręcałem i zakręcałem krany, Spuszczałem wodę. Ciągnąłem się za uszy. Ćwiczyłem wdechy i wydechy. O wschodzie słońca wiedziałem, że nic mi już nie grozi. Zasypiałem wśród głębokiego, uzdrowicielskiego błękitu ścian.

Inną specjalnością mojego mieszkania były wizyty pań wątpliwej konduity. Przychodziły między 3 a 4 rano. Nie były to zbyt powabne damy, ale miałem wtedy na tyle popieprzone w głowie, żeby sądzić, że nadają mojemu życiu rumieńców. W gruncie rzeczy ich wizyty zawdzięczałem temu, że większość z nich nie miała dokąd pójść. Podobało im się, że zawsze było coś do picia, w dodatku niezbyt usilnie zabiegałem o to, żeby wylądowały w moim łóżku.

Kiedy poznałem Sarę, na tym odcinku mojego życia naturalnie wiele się zmieniło.

Okolice Carlton Way, przy Western Avenue, dotychczas zasiedlone niemal wyłącznie przez ubogich Białych, też się zmieniły. Zamieszki polityczne w Ameryce Środkowej i innych częściach świata sprowadziły nowego typu osadnika. Mężczyźni byli niscy, mniej lub bardziej śniadzi, zwykle młodzi. W mieszkaniach i na podwórkach roiło się od żon, dzieci, braci, kuzynów, przyjaciół. Gromadnie zasiedlali mieszkania – byłem jednym z niewielu Białych na naszym podwórku.

Dzieciaki ganiały po alejkach dziedzińca. Wszystkie wyglądały na dwa do siedmiu lat. Nie miały rowerków ani zabawek. Rzadko widywało się, skryte w zaciszu mieszkań, żony. Wielu mężczyzn też nie wyściubiało nosa na zewnątrz. Woleli, żeby właściciel domu nie wiedział, ile osób mieszka w ich mieszkaniu. Przed dom wychodzili nieliczni legalni lokatorzy, a w każdym razie lokatorzy płacący czynsz. Nikt nie wiedział, z czego żyli. Byli mali, chudzi, cisi i zgaszeni. Zwykle wysiadywali przygarbieni w podkoszulkach na progu, ćmiąc papierosa za papierosem. Godzinami siedzieli nieruchomo na progu. Niektórzy kupowali przeraźliwie stare gruchoty i jeździli nimi wolniutko po okolicy. Nie mieli ubezpieczenia, nie mieli prawa jazdy, jeździli na nieważnych tablicach. W samochodach zwykle szwankowały hamulce. Kierowcy nigdy prawie nie przystawali przed znakiem stopu ani nie uważali na czerwonych światłach, jednak wypadki zdarzały się rzadko. Coś czuwało nad nimi.

Po pewnym czasie auta rozpadały się, ale moi nowi sąsiedzi nie zostawiali ich na ulicy. Alejkami dziedzińca podjeżdżali pod same drzwi swojego mieszkania i tam stawiali samochód. Najpierw grzebali w silniku. Zdejmowali maskę i silnik rdzewiał na deszczu. Potem ustawiali samochód na cegłach i zdejmowali koła. Brali koła do mieszkania, żeby nikt ich nie ukradł w nocy.

W czasach, kiedy tam mieszkałem, na podwórzu stały dwa rzędy samochodów na cegłach. Mężczyźni nieporuszeni siedzieli w podkoszulkach na progu. Czasem kiwałem im głową albo machałem ręką. Nigdy nie doczekałem się odpowiedzi. Przeczytanie i zrozumienie noty o eksmisji najwidoczniej przekraczało ich możliwości; darli papier na strzępy – co dzień jednak widywałem ich z nosem w miejscowych dziennikach. Byli stoiccy i niezwruszeni, bo w porównaniu z miejscem, skąd przybyli, ich obecne życie wydawało się bagatelą.

Zresztą nieważne. Jak o mnie chodzi, nie uciekałem przed nimi, tylko po prostu mój konsultant podatkowy doradził mi zakup domu.

Chociaż, kto wie? Zauważyłem, że z biegiem lat po każdej przeprowadzce lądowałem w Los Angeles coraz dalej na północ i zachód.

Wreszcie, po paru tygodniach poszukiwań, upolowaliśmy dom. Po spłaceniu hipoteki miesięczne raty miały wynosić 789 dolarów i 81 centów. Dom miał wysoki żywopłot i dziedziniec od frontu, więc był sporo odsunięty od ulicy. Wymarzone miejsce, żeby się zaszyć. W środku były nawet schody i górka z sypialnią, łazienką i moim przyszłym pokojem do pracy. Zostawiono w nim stare biurko, starego brzydkiego grzmota. Wreszcie, po kilkudziesięciu latach, miałem zostać pisarzem z własnym biurkiem. Przyznam, że czułem lęk, lęk, że zostanę jednym z nich. Co gorsza, podpisałem umowę na scenariusz. Czy byłem przeklęty i wyklęty, czy uda im się mnie wykończyć? Nie sądziłem, żeby tak miało być. Co to jednak wiadomo?

Przywieźliśmy z Sarą nasz skromny dobytek.

Nadeszła wielka chwila. Ustawiłem maszynę na biurku, wkręciłem papier w wałek i uderzyłem w klawisz. Maszyna pisała jak złoto. W dodatku miałem mnóstwo miejsca na popielniczkę, radio i butelkę. Nie dajcie sobie wcisnąć, że tak nie jest. Życie zaczyna się po sześćdziesiątce piątce.

13

Dla Marina del Rey nadeszły ciężkie czasy. Jon Pinchot przemieszczał się zielonym pontiakiem rocznik 1968 ze składanym dachem, a François Racine jeździł brązowym fordem rocznik 1958. Obaj mieli też motocykle kawasaki – 750 i 1000 cm3.

Wenner Zergog pożyczył raz forda rocznik 58. Jeździł bez wody w chłodnicy, dopóki nie pękł blok silnika.

– Wenner jest geniuszem – wyjaśnił Jon. – Nie zna się na takich rzeczach.

Motocykle pierwsze poszły na sprzedaż. Rocznik 58 jeździł tylko na krótkich trasach.

W końcu François Racine zebrał manatki i wyjechał do Francji. Jon sprzedał forda rocznik 58.

A potem, rzecz jasna, nadszedł dzień, kiedy zadzwonił telefon. Na linii był Jon.

– Muszę się wynieść. Będą burzyć mój dom i stawiać hotel, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, cholera, co mam robić. Chciałbym zostać w mieście, żeby się dogadać z jakimś producentem. Jak się posuwa praca?

– Jakoś idzie…

– Wygląda na to, że znalazłem jednego gościa w Kanadzie. Chyba podpiszę z nim umowę. Tymczasem muszę się wyprowadzić. Spychacze już są w drodze.

– Słuchaj, Jon, możesz zatrzymać się u mnie. Mamy wolną sypialnię na dole.

– Mówisz serio?

– Jak najbardziej…

– Nie będzie mnie przez większość dnia. W ogóle nie poczujesz, że masz gościa.

– Trzymasz jeszcze tego pontiaka rocznik 68?

– Tak…

– No to ładuj graty i przyjeżdżaj.

Zszedłem na dół.

– Jon wprowadza się na jakiś czas powiedziałem Sarze.

– Co?

– Jon Pinchot. Wyburzają jego dom. Będzie u nas mieszkał przez jakiś czas.

– Hank, wiesz dobrze, że nie znosisz mieszkać z obcymi. Zwariujesz od tego.

– Wprowadza się tylko na trochę…

– Będziesz pisał na maszynie na górze, a on będzie nasłuchiwał na dole. Obaj tego nie wytrzymacie.

– Już ja zadbam o to, żebyśmy wytrzymali. W końcu Jon zapłacił mi za tę robotę.

– Powodzenia. – Odwróciła się i wyszła do kuchni.

Pierwsze dwa wieczory nie były najgorsze. Jon i Sara po prostu pili i gadali. Jon opowiadał rozmaite historie, głównie o kłopotach z aktorami i o tym, jak stawał na głowie, żeby zmusić ich do grania. Jeden koleś, na przykład, w połowie zdjęć znienacka odmówił otwierania ust. Zgadza się na próby, ale bez tekstu. Żąda, żeby jedna ze scen została nakręcona według jego pomysłu. Siedzieli w samym sercu dżungli, tracąc czas i pieniądze.

– Dobra, niech będzie po twojemu – ustąpił w końcu Jon.

Aktor odegrał scenę po swojemu, z własnym dialogiem. Jednego nie wiedział – w kamerze nie było taśmy. Więcej nie mieli z nim żadnych kłopotów.

Drugiego wieczora wino popłynęło szeroką strugą. Ja też zabrałem się za opowieści, głównie stare dzieje, które dawno temu opisałem. Było już po północy, kiedy Jon powiedział:

– Gizelle zakochała się w reżyserze z jednym jajcem…

Gizelle była paryską narzeczoną Jona.