Изменить стиль страницы

9

Dużo nas stało. Cała kupa. 150 i 200 chłopa. Wszyscy wypełniali jakieś piekielnie nudne dodatkowe formularze. A potem, z oczami wlepionymi w narodową flagę, wypowiadaliśmy głośno słowa przysięgi już raz przeze mnie deklamowane.

Po ceremonii, jakiś umundurowany wariat, podszedł do nas i powiedział:

– No i wreszcie macie dobrą pracę. Jeżeli nie będziecie się zbyt oszczędzać, macie zapewniony chleb do końca waszych dni.

Trochę przesadził. W więzieniu ma się dużo lepiej. I nie musisz nic robić. Nie trzeba płacić komornego, żadnych rachunków za gaz i elektryczność, żadnych podatków, nic nie wydaje się na żarcie, nie płacisz podatków od samochodów, żadnych kar i odszkodowań, nikt się ciebie nie czepia za parę nic nie wartych promili, nie przegrywa się na wyścigach, konnych, bezpłatne leczenie, a nawet dentysta, przyjaźń i koleżeństwo z równymi sobie, dają nawet msze święte, nie grożą ci żadne choroby weneryczne, no i pogrzeb masz na koszt państwa.

Z tych 150 czy 200 ochotników, po dwunastu latach pracy, odnajdywałeś na poczcie góra dwóch. I tak, jak niektórzy nie nadawali się na taksówkarza czy alfonsa, czy nawet naganiacza, tak bardzo wielu, i kobiety, i mężczyźni nie przetrzymywało rygorów pracy na poczcie. Co jak co, ale to ja już wiem najlepiej.

Rok w rok 200 składało przysięgę. Bezwzględna poczta wypluwała średnio 198. Dwóch pozostawało, ale to za mało, ciągle za mało, żeby Wuj Sam był zadowolony czy nawet szczęśliwy.

10

Jakiś inny umundurowany, też wariat, oprowadzał nas po budynku. Nasza grupa była tak liczna, że trzeba było podzielić ją na mniejsze. Poruszaliśmy się za pomocą wewnętrznej windy. Pokazywano nam stołówkę, składy i magazyny, i inne mało interesujące rzeczy.

To trwa już wieczność – pomyślałem. Freddy oszaleje, a ja też oszaleję wiedząc, że on już oszalał z mojego powodu!

A potem demonstrowano nam karty do stemplowania. Ustawiliśmy się grzecznie przed zegarem.

– I tak to się odbywa.

Umundurowany zademonstrował nam niezwykle skomplikowaną operację stemplowania kart pracy.

– A teraz każdy sobie spróbuje!

Po dwóch i pół godzinie przyszła kolej i na mnie.

Była to gigantyczna i potężna ceremonia składania przysięgi, w obecności narodowej flagi.

11

Po dziewięciu czy dziesięciu godzinach pracy, ludzie stawali się ospali i leniwi, i cudem tylko udawało się im chronić głowę przed gwałtownym i bardzo bolesnym „spotkaniem” z zielonkawą metalową kratą wózka rozdzielczego. Sortowaliśmy pocztę według dzielnic. Jeśli adres zawierał numer 28, to trzeba było przesyłkę umieścić w wózku rozdzielczym z takim samym numerem. I proste to, i głupie!

Jakiś czarny chłopak zaczął nagle podskakiwać i wymachiwać ramionami. Typowa i klasyczna walka ze snem, po której zawsze cierpi się na silne zawroty głowy.

– Boże Przenajświętszy, dłużej tego nie wytrzymam! – gardłował.

A był silny i mocny jak byk.

Powtarzać w nieskończoność ciągle te same ruchy – to nie tylko, że bolało, to było morderczo bolesne.

W samym końcu korytarza stał wartownik – taki drugi Stone, z ciągle taką samą miną przylepioną do ryja – spróbujcie kiedyś tego przed lustrem, to wcale nie jest tak łatwo zniekształcić własną twarz, żeby wiedzieć, że cały, bez wyjątku cały świat ma wiedzieć, że ten wartownik czy też właściciel i kreator tej miny uważał i będzie uważać wszystko i wszystkich za nic nie wartą kupę gówna. Kiedyś byli listonoszami albo zasuwali w sortowni, a teraz… Nigdy nie mogłem tego pojąć. Bez wątpienia jednak wartownikami zostawali specjalnie dobierani beznadziejni debile.

Jedną nogę trzeba było postawić na krawędzi wózka, a drugą gdzie tylko się dało. Rozmowy były zabronione. Dwie krótkie dziesięciominutowe przerwy w ciągu ośmiogodzinnego dnia pracy. Dokładnie zapisywano czas wejścia do toalety i wyjścia z niej. Zostawało się w niej dłużej niż trzynaście minut, draka murowana. Kara też.

Ale płacili lepiej niż w sklepie z antykami, Myślałem, że za takie pieniądze można się do wszystkiego przyzwyczaić.

Nigdy mi się to nie udało.

12

A potem poprowadził nas wartownik do innego oddziału. Zostaliśmy tam dziesięć godzin.

– Zanim zaczniecie, muszę wam zwrócić na coś uwagę – zaczął wartownik. – Poczta znajdująca się w koszu tego rodzaju, co stoi właśnie przed wami, musi być posortowana w ciągu 23 minut. To jest dopuszczalna dolna granica waszej wydajności pracy. A teraz spróbujcie sami, ilu z was posortuje przesyłki w czasie krótszym niż 23 minuty! Uwaga! Start!

– Co on wyprawia, z byka spadł – pomyślałem jako były pracownik z doświadczeniem. Mnie zawody i konkursy zawsze męczyły! Każdy z tych koszyków miał sześćdziesiąt centymetrów długości, ale każdy z nich zawierał różną liczbę przesyłek. Niektóre z nich miały dwa, a nawet trzy razy więcej niż pozostałe.

Nowi koledzy rzucili się na to jak oszołomy. Obawa przed kompromitacją? Tępota umysłu? Wstyd klęski?

Ja nie dałem się zwariować. Z moim doświadczeniem?

– Jeśli skończyliście pierwszy kosz, możecie natychmiast zacząć następny – usłyszałem pełne walorów motywacyjnych słowa wartownika.

A ci wysilali się jakby byli na katordze. Prawie wyrywali sobie kosze z przesyłkami. A ja poczułem w pewnej chwili wzrok wartownika na karku.

– Widzicie, ten człowiek już czegoś dokonał – i wskazał na mnie palcem. – Właśnie kończy już drugi kosz!

A to był ciągle pierwszy, i to dopiero w połowie. Nie wiedziałem, po co i dlaczego on to powiedział. Ta intryga wydawała mi się zbyt prostacka. Po chwili jednak sam musiałem stwierdzić, że taki „komplement,” nawet prostacki, powoduje zwiększenie prędkości pracy rąk. I to własnych rąk! Zaczęły one nawijać jakieś zupełnie diabelskie tempo, a oczy mokre były od łez czy od potu?

13

O wpół do czwartej nad ranem miałem koniec pracy. Dwanaście godzin harówy non stop. Wtedy nie otrzymywało się ekstra stawek za nadgodziny. Płacono zwykłą stawkę godzinową. O ile dostąpiło się zaszczytu bycia zatrudnionym jako „tymczasowy urzędnik pomocniczy na czas nieokreślony”.

Nastawiłem budzik tak, żebym mógł być o godzinie ósmej rano w antykwariacie.

– No, co jest, Hank? Myśleliśmy, że miałeś wypadek. Wszyscy się już zamartwiali!

– Odchodzę!

– Odchodzisz?

– Tak. A co, chcecie mi może powiedzieć, że trzeba sobie zasłużyć, żeby wolno było zmienić chujową pracę na jeszcze gorszą?

Poszedłem do Freddy'ego. Otrzymałem czek.

Tak więc, znowu wylądowałem w pocztowej służbie publicznej Stanów Zjednoczonych.

14

I ciągle jeszcze nie opuszczała mnie Joyce, z tymi jej geraniami i milionami po ojcu i dziadku. Bo udawało się mi sprostać jej oczekiwaniom! Joyce i muchy, i geranie!

Pracowałem na nocną zmianę, przez dwanaście godzin, a ta całymi dniami dreptała wokół mnie, grzebała w spodniach, chcąc mnie już wyssać zupełnie ze wszystkiego. Nawet budziłem się z najgłębszego snu, kiedy jej nieostrożna ręka głaskała mnie i pieściła. O żadnej odmowie nie było mowy. Figlowaliśmy więc godzinami, a ona szalała i była szczęśliwa.

Wróciłem pewnego ranka do domu, a ona przemówiła do mnie:

– Hank, tylko nie bądź zły!

Byłem zbyt zmęczony, żeby jeszcze pozwolić sobie na cokolwiek.

– Co jest, baby? spytałem.

– Mamy psa, młodego szczeniaka, przyprowadziłam go do domu!

– Okay. Psy są w porządku. Może być nam z nim bardzo przyjemnie. Gdzie on jest?

– W kuchni. Nazywa się Picasso.

Poszedłem więc do kuchni, żeby przypatrzeć się naszemu nowemu nabytkowi. Chyba nic nie mógł widzieć. Włosy całkowicie zakrywały mu oczy. Przez chwilę przypatrywałem się mu, obserwowałem, jak się porusza. Wziąłem go na ręce. Biedny Picasso!