Изменить стиль страницы

Aż wreszcie o pół do pierwszej ktoś przychodzi.

Anouk zobaczyła go pierwsza.

– Maman!

Ale ja już wstałam, to był Reyraud, jedną ręką osłaniał bladą twarz przed kapiącą z markizy wodą, drugą trzymał niepewnie na klamce. Wyraz twarzy miał pogodny, w oczach jednak coś jak gdyby błysk ukradkowej satysfakcji. Zrozumiałam, że to nie jest klient. Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał, ale on nie podszedł do lady. Stał na progu, tylko wiatr wdmuchiwał do sklepu fałdy jego sutanny jak skrzydła czarnego ptaszyska.

– Monsieur – widziałam, jak nieufnie spojrzał na czerwone wstążki – czym mogę służyć? Na pewno wiem, co ksiądz lubi. – Machinalnie przybrałam swój ton sklepowy, chociaż tym razem fałszywie. Nie mam pojęcia, co jemu smakuje. Jest dla mnie całkowitą pustką, zawieszoną w powietrzu plamą ciemności o kształtach człowieka. Nie może być żadnego kontaktu. Mój uśmiech rozbija się na nim jak fala na skale.

– Wątpię.

Mruży oczy pogardliwie. Głos miał niski, sympatyczny, ale pod księżą łagodnością wyczułam antypatię. Przypomniały mi się słowa Armande Yoizin. "Słyszałam, że nasz monsieur le cure już do pani żywi urazę". Dlaczego? Instynktowna nieufność wobec niewierzących? Czy może nie tylko to? Pod ladą rozczapierzyłam dwa palce w jego stronę.

– Nie spodziewałem się, że pani dziś otworzy – powiedział. Był bardziej pewny siebie, kiedy uznał, że nas zakwalifikował. Jego mały, wąski uśmiech jest jak ostryga, mlecznobiały w kącikach ust i ostry jak żyletka.

– To znaczy, w niedzielę? – zapytałam najniewinniej w świecie. – Liczyłam na ruch po mszy.

Nie dotknęłam go tym maleńkim docinkiem.

– W pierwszą niedzielę wielkiego postu? – Wydawał się rozbawiony, dość jednak lekceważący. – Ja bym nie liczył. Ludzie w Lansquenet są prości, madame Rocher, pobożni – zaznaczył delikatnie, grzecznie.

– Jestem mademoiselle Rocher. – Zwycięstwo małe, ale przecież zbiłam go z tropu.

Spojrzał szybko na Anouk, która jeszcze siedziała przy ladzie z wysoką szklanką czekolady w ręce. Usta miała umazane czekoladową pianką i znów poczułam nagłe sparzenie ukrytej pokrzywy – panicznie, irracjonalnie zlękłam się, że ją utracę. Ale kto mi ją zabierze? Odepchnęłam tę myśl z rosnącym gniewem. On? Niech tylko spróbuje.

– Oczywiście – powiedział gładko. – Mademoiselle Ro-cher, bardzo przepraszam.

Słodkim uśmiechem skwitowałam jego dezaprobatę. I coś we mnie dalej podlizywało się przewrotnie. Trochę za głośno, tonem wulgarnej pewności siebie, żeby ukryć lęk, powiedziałam:

– Tak przyjemnie spotkać na tej wsi kogoś, kto rozumie. – I uśmiechnęłam się z trudem, jak mogłam najpro-mienniej. -To znaczy, w mieście, gdzie mieszkałyśmy, nikt nie zwracał na nas uwagi. Ale tutaj… – Zdołałam wydać się skruszona i nieugięta jednocześnie. -To znaczy, tu jest absolutnie uroczo i ludzie tacy pomocni… tacy inni na swój miły sposób… Ale to nie Paryż, prawda?

Reynaud zgodził się, prawie nieszyderczo.

– Nie Paryż.

– Rzeczywiście tak jest, jak się mówi o wiejskich społecznościach – ciągnęłam. – Wszyscy tu chcą znać cudze sprawy. Pewnie dlatego, że mają tak mało rozrywek -usprawiedliwiłam plotkarzy łaskawie. -Trzy sklepiki i kościół. To znaczy… – Chichocząc, urwałam. – Ale ksiądz przecież to wie.

Reynaud przytaknął z powagą.

– Może mogłaby mi pani wyjaśnić, mademoiselle…

– Ach, proszę mi mówić Yianne.

– …co sprawiło, że pani zdecydowała się wprowadzić do Lansquenet? – Jego ton był aż śliski od antypatii, wąskie usta jeszcze bardziej niż przedtem zwierały się jak ostryga. – Istotnie trochę tu inaczej niż w Paryżu. – Jego oczy mówiły wyraźnie, że różnica jest zasługą Lansquenet. – Czy sklep taki jak ten – opieszale, obojętnie wskazał dłonią sklep i wszystko w sklepie – taki sklep specjalistyczny chyba byłby bardziej dochodowy… bardziej stosowny… w dużym mieście. Ręczę, że w Tuluzie czy nawet w Agen. – Już wiedziałam, dlaczego nikt nie odważył się przyjść tu dziś rano. Słowo "stosowny" zawierało lodowate potępienie jak klątwa proroka.

Znów z zawziętością wygięłam palce w rogi pod ladą. Trzepnął się w kark, jakby użądlił go jakiś owad.

– Nie sądzę, żeby duże miasta miały monopol na przyjemność – palnęłam. – Każdy potrzebuje odrobiny luksusu i chce trochę sobie dogodzić od czasu do czasu.

Reynaud nie odpowiedział. Przypuszczalnie się nie zgadzał. Sformułowałam to za niego.

– Przypuszczam, że ksiądz głosił doktrynę wprost przeciwną w swoim dzisiejszym kazaniu – zaryzykowałam zuchwale. I kiedy nadal milczał, powiedziałam: – Jednak na pewno w tym miasteczku wystarczy miejsca dla nas obojga. Wolna inicjatywa, prawda? – Zobaczyłam, że zrozumiał wyzwanie. Wytrzymałam jego wzrok przez chwilę. Cofnął się przed moim uśmiechem, jak gdybym plunęła mu w twarz.

– Oczywiście – mruknął.

Och, ja znam takie typy. Widziałyśmy ich dosyć. Matka i ja w naszym pędzie po Europie. Te same grzeczne uśmiechy, lekceważenie, obojętność. Mała moneta rzucona pulchną dłonią jakiejś paniusi przed zatłoczoną katedrą w Rheims, krytyczne spojrzenia gromadki młodych zakonnic, kiedy Yianne dopada do tej monety, ścierając kurz z chodnika gołymi kolanami. Człowiek w czarnej sutannie poważnie, gniewnie rozmawiający z moją matką… matka wybiegła z cienia w kościele blada i długo ściskała mi rękę, aż bolało… Później powiedziała, że chciała się wyspowiadać. Co ją do tego skłoniło? Samotność, być może, potrzeba rozmowy, zwierzenia się komuś, kto nie jest kochankiem, komuś o twarzy świadczącej o zrozumieniu. Ale czyż nie zobaczyła jego twarzy już bez zrozumienia, wykrzywionej bezsilnym gniewem? To grzech, grzech śmiertelny!… Powinna oddać dziecko pod opiekę zacnym ludziom. Jeżeli je kocha… jak tej małej na imię? Annę?

Jeżeli kocha, to musi… musi ponieść taką ofiarę. On zna klasztor, w którym by o jej córkę należycie zadbano. On wie – ujął moją matkę za rękę, za palce bardzo mocno. Czy ona nie kocha swojego dziecka? Nie chce go uchronić? Nie chce? Nie chce?

Tamtej nocy matka płakała, kołysała mnie w objęciach w lewo i w prawo. Kiedy wyjeżdżałyśmy z Rheims nazajutrz rano, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem jak złodziejki, tuliła mnie do siebie jak ukradziony skarb i oczy miała pałające i rozbiegane.

Rozumiałam: on ją prawie przekonał, że powinna mnie zostawić. Potem często mnie pytała, czy jestem z nią szczęśliwa, czy nie żałuję, że nie mam koleżanek, domu… Ale chociaż często odpowiadałam tak i nie, nie, chociaż często ją całowałam i zapewniałam, że nie żałuję niczego, niczego, trochę tego jadu zostało. Przez lata uciekałyśmy przed księdzem, Człowiekiem w Czerni. Ilekroć jego twarz powracała w kartach, to znaczyło, że znowu czas uciec, czas ukryć się przed zatrzaśniętą w sercu mojej matki ciemnością, którą on otworzył.

I oto zjawił się ponownie akurat, kiedy myślałam, że znalazłyśmy wreszcie nasze miejsce, Anouk i ja. Stanął w drzwiach jak anioł u wrót.

No, tym razem przysięgam, że nie ucieknę. Cokolwiek on zrobi. W jakikolwiek sposób obróci tutejszych ludzi przeciwko mnie. Jego twarz jest gładka i pewna jak odkryta złowróżbna karta. I już się zdeklarował: jest moim wrogiem, i ja się zdeklarowałam: jestem jego wrogiem -wyraźnie, jakbyśmy powiedzieli to na głos.

– Cieszę się, że się rozumiemy – oświadczyłam rześko i zimno.

– Też się cieszę.

Coś w jego oczach mnie zaniepokoiło, jakieś światełko, którego dotąd nie było. Zdumiewająco bawi go zwieranie szyków przed bitwą, w pancerzu swojej pewności siebie nie dopuściłby myśli, że może nie wygrać.

Pożegnał mnie poprawnym skłonieniem głowy. Właśnie poprawnym. Grzeczna pogarda. Zatruta kolczasta broń sprawiedliwości.

_ Monsieur le cure. – Kiedy na sekundę odwrócił się od drzwi, wcisnęłam mu do rąk owiązany wstążką pakiecik. -Mały prezent dla księdza. – Uśmiechem wykluczyłam odmowę, więc z niejakim zakłopotaniem przyjął podarek. -Cała przyjemność po mojej stronie – dodałam.

Zmarszczył lekko brwi, jak gdyby urażony tym, że może mi być przyjemnie.