Изменить стиль страницы

Jest Wielki Tydzień. Jeden tydzień do festiwalu. I ona wygrała, mon pere. Wygrała. Teraz tylko cud mógłby nas uratować.

34

Środa, 26 marca

Nadal Muscata nie widać. Josephine była w La Praline przez większość poniedziałku, ale wczoraj rano zdecydowała się wrócić do kawiarni. Tym razem poszedł z nią Roux i zastali tam tylko bałagan. Pogłoski się potwierdzają, Mu-scat rzeczywiście wyjechał. Roux już ukończył nowy pokój Anouk na strychu i zaczął pracować w kawiarni. Zakłada nowe zamki na drzwiach, usuwa stare linoleum z podłogi, zrywa z okien brudne firanki. On uważa, że wystarczy trochę wysiłku, pobielenie ścian, odnowienie poobijanych starych mebli i mnóstwo mydła i wody, a ten lokal stanie się jasny i przytulny. Ofiarował się wykonać wszystko za darmo, Josephine o tym nie chce słyszeć. Muscat naturalnie wyczyścił ich wspólne konto w banku, ale ona ma trochę własnych pieniędzy i jest pewna, że nowa kawiarnia będzie przynosić zyski. Wiszący od trzydziestu lat wyblakły szyld: Cafe de la Republique został wreszcie zdjęty. Zamiast niego jest jaskrawa markiza, czerwono-biała – bliźniaczka mojej markizy -i dostarczony z zakładu Clairmonta szyld z odręcznym napisem Cafe des Marauds. Narcisse zasadził w skrzynkach okiennych z kutego żelaza pelargonie, będą rosły przy ścianach i otwierać swe szkarłatne pąki. Armande ze swojego ogrodu u stóp wzgórza patrzy z uznaniem na kawiarnię.

– Dzielna dziewczyna – mówi. – Da sobie radę, teraz kiedy się pozbyła tego ślubnego pijaka.

Roux mieszka chwilowo w jednym z wolnych pokoi w kawiarni, a Luc zastępuje go u Armande ku wielkiej irytacji matki.

– To nie miejsce do nocowania dla ciebie! – Słyszę, jak Caroline wykrzykuje. Stoję na rynku, kiedy oni idą z kościoła. Luc w niedzielnym ubraniu. Caro w znowu innym ze swoich niezliczonych pastelowych kostiumów i w jedwabnym szaliku zasupłanym na głowie.

Odpowiedź syna jest grzeczna i stanowcza:

– Ja tylko w tym tygodniu do-do p-przyjęcia. Ktoś musi być u babci. N-na wszelki wypadek.

– Bzdura! – zbywa to Caroline. – Powiem ci, co babcia robi. Stara się wedrzeć pomiędzy nas. Zabraniam ci, stanowczo zabraniam nocować u niej. A jeśli chodzi o to śmieszne przyjęcie…

– Myślę, m-maman, że nie powinnaś mi z-zabraniać.

– A niby dlaczego? Jesteś moim synem, do licha, nie będziesz mi mówił, że wolisz słuchać tej zwariowanej staruszki! – Caro ma w oczach łzy gniewu. Głos jej się załamuje.

– Nie ma dramatu, m-maman. – Luc bierze matkę pod rękę, nie przejmuje się tym pokazem. – To tylko do urodzin, p-przyrzekam.Ty też jesteś zaproszona. Babcia by się cieszyła, gdybyś p-przyszła.

– Ja nie chcę przyjść! – mówi cicho Caro, uparcie, płaczliwie, jak zmęczone dziecko. Luc wzrusza ramionami.

– Więc nie przychodź. Ale n-nie spodziewaj się później, że babcia cię usłucha. Caro patrzy na niego.

– Co to znaczy?

– T-to znaczy, że mógłbym z nią porozmawiać, p-przeko-nać ją. – On zna swoją matkę, spryciarz. – M-mógłbym ją namówić. Ale jeżeli ty nie chcesz sp-spróbować…

– Tego nie powiedziałam. – Caro obejmuje go, – Mój mądralo. – Już odzyskała równowagę. – Mógłbyś to zrobić? – powtarza przymilnie i idą dalej pod rękę, ten chłopiec wyższy od matki patrzy na nią jak pobłażliwy ojciec na kapryśne dziecko.

Och, on wie.

Kiedy Josephine jest zajęta swoimi sprawami, niewiele mi pomogą w moich przygotowaniach wielkanocnych. Na szczęście prawie wszystko już jest gotowe i zostało tylko kilka tuzinów pudełek do napełnienia. Wieczorami robię ciasteczka i trufle, dzwonki z piernika i pozłacane pains d'epices. Brak mi lekkiej ręki Josephine przy robieniu opakowań i ozdób, ale Anouk pomaga, jak potrafi najlepiej, spulchnia falbanki z celofanu, przypina jedwabne róże na niezliczonych saszetkach.

Do chwili odsłonięcia wystawy w Wielkanocną Niedzielę okno wystawowe jest zakryte i fasada sklepu prezentuje się raczej tak jak wtedy, gdyśmy tu przybyły. Ale tę srebrną papierową zasłonę Anouk ozdobiła wyciętymi z kolorowego papieru jajkami i zwierzątkami, a pośrodku duży plakat głosił:

Wielki Festiwal Czekolady Niedziela, place St. Jeróme

Teraz kiedy zaczęły się ferie szkolne, na rynku roi się od dzieciarni. Co chwila któreś z dzieci przyciska nos do szyby, mając nadzieję zobaczyć coś z przygotowań. Już na łączną sumę ponad ośmiu tysięcy franków dostałam zamówienia miejscowe i z Montauban, i nawet z Agen – i wciąż jeszcze ludzie z zamówieniami przychodzą, tak że w sklepie rzadko bywa pusto.

Ulotkowa kampania Caroline jakoś ustała. Guillaume słyszał, jak ksiądz zapewnia wiernych, że w pełni popiera festiwal czekolady wbrew pogłoskom szerzonym przez złośliwych plotkarzy. Pomimo to on nieraz mnie obserwuje ze swego małego okna i widzę w jego oczach zgłodniałą nienawiść. Czuję, że on bardzo źle mi życzy, tylko dławi w sobie ten jad. Próbowałam dowiedzieć się czegoś od Armande, która wie o wiele więcej, niż mówi, ale potrząsnęła głową i odpowiedziała wymijająco.

– To wszystko było bardzo dawno temu. Nie mam już pamięci takiej jak kiedyś.

I zaraz zaczęła mnie wypytywać o szczegóły menu na przyjęcie, z góry wszystkim uradowana. Miała mnóstwo pomysłów. Brandade truffee, vol aux-vents aux trios cham-pignons ugotowane w winie i w śmietanie i przybrane dzikimi chanterelles, langoustine z rusztu z sałatką z aruguli, torty czekoladowe w pięciu różnych rodzajach, jej ulubionych, domowe lody czekoladowe… Oczy jej błyszczały zachwytem i przekorą.

– Nigdy nie miałam przyjęć za młodu – wyjaśniła. -Ani jednego. Byłam raz na zabawie w Montauban z chłopcem z wybrzeża. Ho, ho! – Zrobiła wymowny sprośny gest.

– Ciemny jak melasa, ten amant, i równie słodki. Piliśmy szampana, jedliśmy sorbet truskawkowy i tańczyliśmy…

– Westchnęła. -Trzeba ci było widzieć mnie wtedy,Yianne. Nie uwierzyłabyś, że to ja. On wciąż powtarzał, że wyglądam jak Greta Garbo, pochlebca, i oboje udawaliśmy, że mówi serio. – Zachichotała cicho. – Oczywiście nie był z tych, którzy się żenią – powiedziała filozoficznie – oni nigdy nie są z tych.

Ostatnio prawie co noc leżę bezsennie i śliwki w cukrze tańczą mi przed oczami. Anouk śpi w swojej nowej sypialni na strychu, a ja śnię na jawie, drzemię, znów śnię na jawie, aż mam migotki z braku snu i pokój kołysze się wokół mnie jak statek na wzburzonych falach. Jeszcze jeden dzień, mówię sobie, jeszcze jeden dzień.

Wczoraj w nocy wstałam i wyjęłam karty ze szkatułki, chociaż postanowiłam trzymać je zamknięte. Chłodziły moje palce, były chłodne jak kość słoniowa – wachlarz kolorów w dłoni błękit-purpura-zieleń-czerń – dobrze znane

obrazki nasuwały się i wysuwały, jakbym oglądała kwiaty zasuszone pomiędzy czarnymi szybkami. Baszta. Kochankowie. Śmierć. Sześć mieczy. Śmierć. Pustelnik. Śmierć. Mówiłam sobie, że to nic nie znaczy. Moja matka w to wierzyła, ale co jej to dawało? Uciekała i uciekała. Postać z kosą na szczycie wieży St. Jeróme niesamowicie przycichła. Nie było wiatru. Ta cisza denerwowała mnie bardziej niż zgrzytanie starego żelastwa. Jest już ciepło, w powietrzu nowe zapachy zbliżającego się lata. Do Lansquenet lato przychodzi szybko, w ślad za marcowym wiatrem, pachnie cyrkiem, trocinami, smażeniem naleśników, obcinaniem gałęzi i łajaniem. Moja matka we mnie szeptała: Czas na zmianę. W domu Armande paliło się światło, widziałam małe żółte kwadraty, świetlistą szachownicę na wodach Tannes. Zastanawiałam się, co Armande teraz robi. Od czasu tamtej jednej rozmowy nic nie mówi mi o swoich planach. Podaje przepisy kulinarne, co zrobić, żeby biszkopt był lekki, ile powinno być cukru, ile alkoholu, jeśli chcemy mieć najlepsze wiśnie w koniaku. Przeczytałam o jej chorobie w moim leksykonie lekarskim. Żargon medycyny to także rodzaj ucieczki, niejasny, hipotetyczny jak te obrazki na kartach. Aż niepojęte, że takie słowa odnoszą się do ciała z krwi i kości. Wzrok Armande słabnie, ciemne wyspy dryfują przez jej pole widzenia, rzeczywistość staje się dla niej łaciata, coraz ciemniejsza i w końcu będzie zupełną ciemnością.