Изменить стиль страницы

Wracając do domu, odwiedziłem Caroline Clairmont. Ona rozgłosi tę wiadomość. Przewiduję trochę oporu – Armande jeszcze ma przyjaciół, Narcisse'a może trzeba będzie przekonać. Ale w sumie liczę na współpracę. Nadal jestem kimś w tym miasteczku. Moje zdanie coś znaczy. Rozmawiałem też z Muscatem. Większość tutejszych przychodzi do jego kawiarni. On jest przewodniczącym komitetu mieszkańców. Prawomyślny człowiek pomimo swoich wad, praktykuje sumiennie. I gdybyśmy potrzebowali silnej ręki – oczywiście, wszystkich nas gorszy przemoc, ale wobec tych z rzeki nie możemy wykluczyć takiej możliwości – no, niewątpliwie Muscat się wywiąże.

Armande nazwała to krucjatą. Chciała mnie obrazić, wiem, lecz i tak czuję uniesienie na myśl o tym konflikcie. Czy właśnie to mogłoby być zadaniem, do którego Bóg mnie wybrał?

Wszak dlatego przyjechałem do Lansquenet, mon pere. Aby walczyć o tych, spośród których się wywodzę. Aby chronić ich przed pokusą. Yianne Rocher zobaczy moc Kościoła – mojego wpływu na poszczególne dusze w tej społeczności – i wtedy jakiekolwiek ma nadzieje i ambicje, uzna, że przegrała. Zrozumie, że nie może tu zostać. Nie może walczyć, nie mając żadnej szansy na zwycięstwo.

Ja będę triumfował.

14

Poniedziałek, 24 lutego

Zaraz po mszy przyszła do sklepu Caroline Clairmont. Towarzyszył jej syn, niósł przewieszoną przez ramię torbę szkolną. Wysoki chłopiec, blady i obojętny. Caroline miała w ręce plik żółtych kart.

Uśmiechnęłam się do nich obojga. W sklepie nie było klientów – pierwsi z moich stałych przychodzą zwykle około dziewiątej, a jeszcze pół do dziewiątej nie minęło. Anouk siedziała na ladzie, kończyła pić mleko, pain au chocolat trzymała przed sobą. Spojrzała szybko na tego chłopca, powitalnie machnęła do niego ciastkiem i dalej jadła śniadanie.

Caroline rozejrzała się krytycznie, ale też i zawistnie. Chłopiec patrzył prosto przed siebie, ale widziałam, że wzrok mu chce zboczyć w stronę Anouk, oczy miał błyszczące, nie do odczytania pod kosmykami za długiej grzywki.

– Proszę – powiedziała Caroline tonem lekkim, sztucznie wesołym, jej uśmiech był słodki jak lukier i taki, jakby sobie na mnie ostrzyła zęby. – Rozdaję to. – Wyciągnęła ku mnie plik kart. – Może zechce pani wystawić na widocznym miejscu. – Podała mi jedną kartę. – Wszyscy je wystawiają – dodała przekonywająco.

Wzięłam kartę. Przeczytałam wypisany odręcznie na żółtym kartonie czarnymi drukowanymi literami zakaz:

DOMOKRĄŻCOM i WŁÓCZĘGOM WSTĘP WZBRONIONY PERSONEL MA PRAWO o KAŻDEJ PORZE ODMÓWIĆ OBSŁUŻENIA

– A po co mi to? – Zmarszczyłam brwi zdumiona. – Dlaczego miałabym komukolwiek odmawiać?

Caroline popatrzyła na mnie z litością i pogardą.

– Oczywiście, pani tu jest nowa. – Przesłodziła uśmiech. – Ale my już mieliśmy kłopoty. To jest środek zapobiegawczy. Bardzo wątpię, czy któryś z nich przyjdzie do pani. Ale zawsze lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować, prawda?

Nadal nie rozumiałam.

– Czego żałować?

– To przecież Cyganie. Ci z rzeki. – Usłyszałam w jej głosie nutę zniecierpliwienia. – Znowu są i mają – zrobiła wytworny grymasik obrzydzenia – jakieś tam zamiary.

– Więc? – zapytałam łagodnie.

– Więc im pokażemy, że nic z tego! – Rozpromieniła się. – Zgodnie wszyscy nie będziemy ich obsługiwać. Zmusimy ich, żeby zabrali się z powrotem tam, skąd przypłynęli.

– Och. – Zastanowiłam się nad tym. – Czy możemy im odmówić? Jeżeli mają pieniądze, żeby zapłacić, czy możemy im odmówić?

Odpowiedziała niecierpliwie.

– Oczywiście, że możemy. Kto nam zabroni? Po chwili namysłu zwróciłam jej tę żółtą kartę. Zagapiła się na mnie.

– Pani się nie zgadza? – Podniosła głos o pół oktawy, tak że niewiele w nim zostało z tonacji damy. Wzruszyłam ramionami.

– Wydaje mi się, że jeżeli ktoś chce wydać swoje pieniądze u mnie, nie moją rzeczą jest go od tego powstrzymać.

– Ale nasza społeczność… – nastawała. – Chyba nie chce pani tutaj takich typów… obieżyświatów, złodziei, Arabów, na miłość boską…

Błysnęło mi w pamięci, przeleciały migawki: nowojorscy odźwierni, paryskie panie, turyści z aparatami fotograficznymi przed Sacre-Coeur, twarz odwracająca się od młodej żebraczki o za długich nogach, w za krótkiej sukience… Caroline Clairmont, chociaż wychowana na wsi, wie, że warto znaleźć modiste z prawdziwego zdarzenia. Ma na szyi dyskretny szalik z naszywką od Hermesa i pachnie perfumami Coco Chanel. Moja odpowiedź zabrzmiała niezamierzenie szorstko.

– Myślę, że ta społeczność powinna pilnować własnego nosa. Nie jestem powołana… nikt nie jest powołany do stanowienia, w jaki sposób ci ludzie mają żyć.

Caroline spojrzała na mnie jadowicie.

– No cóż, skoro tak pani sądzi – wyniośle odwróciła się do drzwi – nie będę pani dłużej odrywać od interesów. -Lekki nacisk na ostatnim słowie, pogardliwe spojrzenie na stołki barowe. – Mam nadzieję, że pożałuje pani swojej decyzji.

– Dlaczego miałabym żałować? Wzruszyła ramionami rozdrażniona.

– No, jeżeli będą przykrości czy coś. Z tymi ludźmi wszystko jest możliwe. Narkotyki, przemoc… – Cierpki uśmiech mówił nieomal, że życzy mi owych przykrości. Chłopiec patrzył na mnie, nic nie pojmując. Uśmiechnęłam się do niego.

– Widziałam się wczoraj z twoją babcią – powiedziałam. – Dużo mi opowiadała o tobie.

Chłopiec się zarumienił i wymamrotał coś niezrozumiale.

Caroline zesztywniała.

– Słyszałam, że tu była. – Usiłowała się uśmiechnąć. -Doprawdy nie należy jej zachęcać – dodała sztucznie filuternym tonem. – Już i bez tego jest dość nieznośna.

– Och, mnie było bardzo miło w jej towarzystwie – powiedziałam, nie odrywając oczu od chłopca. – Ożywia mnie. Jest nadzwyczaj bystra.

– Jak na swój wiek – powiedziała Caroline.

– Jak na każdy wiek – poprawiłam.

– No z pewnością taka wydaje się obcym – wycedziła Caroline przez zęby. – Ale swojej rodzinie… – Nagle błysnęła do mnie jeszcze jednym zimnym uśmiechem. – Niech pani zrozumie, jest bardzo stara. Umysł jej nie pracuje jak dawniej. Poczucie rzeczywistości… – Urwała, nerwowo machnęła ręką. – Przecież nie muszę tego wyjaśniać.

– Nie musi pani – powiedziałam kojąco. – W końcu to nie mój interes. – Zobaczyłam, że zmrużyła oczy, odnotowując ten docinek. Może fanatyczka, ale nie głupia.

– To znaczy… – Pogubiła się na chwilę. Coś jakby iskierka uciechy mignęła w oczach chłopca, chociaż może tylko odniosłam takie wrażenie. -To znaczy, moja matka nie zawsze wie, co jest dla niej najlepsze. – Pozbierała się. Jej uśmiech był tak polakierowany jak jej włosy. -Ten pani sklep, na przykład.

Przytaknięciem okazałam zainteresowanie.

– Matka ma cukrzycę – ciągnęła. – Doktor raz po raz ją ostrzega, żeby unikała cukru. A ona nie chce słuchać. Nie chce się leczyć. – Z jakimś triumfem zerknęła na syna. -Niech pani sama powie, madame Rocher, czy to normalne? Czy normalne?! – powtórzyła głosem piskliwym i kłótliwie podniesionym.

Zakłopotany chłopiec spojrzał na swój zegarek. Obojętnie, lecz grzecznie powiedział:

– Maman, bo ja się spóźnię. – I zwrócił się do mnie. -Przepraszam, madame. Muszę iść do szkoły. Wyjęłam spod lady paczuszkę w celofanie.

– Proszę, to dla ciebie, specjalne pralinki. Od firmy.

– Mój syn nie jada czekoladek – zaprotestowała Caroline. – Jest nadmiernie pobudliwy. Chorowity. Wie, że to mu szkodzi.

Przyjrzałam się chłopcu. Ani chorowity, ani pobudliwy, był tylko znudzony i trochę onieśmielony.

– Twoja babcia bardzo cię ceni – powiedziałam mu. -Może mógłbyś wpaść tu kiedyś, żeby się z nią przywitać. Ona jest moją stałą klientką.

Inteligentne oczy poniżej prostej brązowej grzywki zamigotały.

– Może – powiedział bez entuzjazmu.

– Mój syn nie ma czasu na przesiadywanie w sklepach z czekoladą – oświadczyła Caroline wyniośle. – Nie marnuje swoich zdolności i wie, ile zawdzięcza rodzicom. -Trochę groźna, bardzo pewna siebie, odwróciła się i przeszła obok Luca, który kołysząc torbą, już stał przy drzwiach.