Изменить стиль страницы

Anderson wyjął papierową torebkę, w której chciał schować fiolkę. Plastikowa mogłaby się do niej przylepić i zetrzeć odciski palców. Rzucił okiem na książki.

– Garret lubi klasykę – powiedział.

– Znam gorsze sposoby ucieczki niż fotografowanie i lektura – mruknąłem, zatopiony we własnych myślach.

Anderson sięgnął ręką w prawy róg górnej półki, gdzie według zapewnień Garreta miała się znajdować puszka z piłkami tenisowymi i fiolką nortryptyliny.

Uświadomiłem sobie, że być może za chwilę dostaniemy do ręki dowód, który pomoże oczyścić Billy’ego z zarzutów. Podniecenie wywołane tą myślą stępiło ból przeszywający mi plecy, w każdym razie na chwilę. Może to z kolei były moje dziwne kalkulacje, ale miałem wrażenie, jakbym otrzymał szansę na spłacenie długu wobec Billy’ego Fiska, świata i w końcu także wobec siebie, bo czułem, że mogłem zapobiec samobójstwu tego dobrego chłopaka. Nie miałem też wątpliwości, że przy okazji spłacę jeszcze jeden dług. Gdyby w końcu wyszło na jaw, że Win Bishop jest mordercą, miałbym poczucie, że jego proces, uznanie winnym i skazanie to także rachunek wystawiony mojemu ojcu za to, że ukradł mi dzieciństwo.

– Mam – powiedział Anderson, wyciągając puszkę z piłkami. Podważył wieczko przez chusteczkę higieniczną i wytrząsnął fiolkę z nortryptyliną na wsuniętą na rękę papierową torebkę. Wywinął ją na drugą stronę, tak że fiolka znalazła się w środku. – Jeśli są na niej odciski Wina, a nie ma odcisków Billy’ego, stary będzie miał dużo czasu na zastanawianie się, dlaczego nie wrzucił jej do morza. – Uśmiechnął się. – Skoro i tak jedziesz do Bostonu, to może lepiej zawieźmy ją do tamtejszego laboratorium kryminalistycznego. Mógłbym co prawda zdjąć odciski u nas na posterunku, ale wolałbym to powierzyć fachowcom.

Anderson wezwał helikopter, którym mieliśmy polecieć prosto do laboratorium kryminalistycznego w Bostonie. Cieszyłem się, bo dzięki temu nie tylko szybciej mogłem się spotkać z Julią i poznać jej reakcję na list, który dostaliśmy od Claire, ale także bronić jej przed Darwinem, który kilka godzin wcześniej miał przyjechać do Bostonu. Ten drugi powód był ważniejszy. Pomimo, że zaliczyłem ją do bardziej podejrzanych i zwątpiłem, czy nasza „miłość” – jeśli w ogóle jakaś była – naprawdę coś dla niej znaczy, czułem, że muszę pospieszyć jej na ratunek.

Podczas lotu Anderson połączył się przez radio z policją nowojorską i poprosił o przesłanie siecią komputerową odcisków palców Bishopa pobranych w 1980 roku, gdy aresztowano go za złamanie zakazu zbliżania się do żony. Nie spodziewaliśmy się, aby Darwin się wypierał, że dotykał fiolki, ale nie chcieliśmy dopuścić, by ktoś mógł nam wytknąć jakieś braki w dokumentacji – zdarza się, że dowody znikają w najmniej spodziewanym momencie, zwłaszcza jeśli podejrzany jest wpływową osobą.

Odciski Billy’ego miał Urząd Imigracyjny i znajdowały się już one w aktach sprawy, które Anderson miał ze sobą.

Spotkaliśmy się z Artem Fieldsem, dyrektorem laboratorium kryminalistycznego, który zgodził się, żebyśmy byli przy zdejmowaniu odcisków palców z fiolki. Fields jest niskim przysadzistym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, ma czarne krzaczaste brwi i figlarny uśmiech, który sprawia, że wygląda, jakby przed chwilą usłyszał jakąś dowcipną, pieprzną anegdotę.

– Czego szukamy? – zagadnął Andersona.

– Przede wszystkim musimy sprawdzić, czy na fiolce są odciski palców Billy’ego. Jeśli ich nie ma, ten ważny dowód świadczy raczej o jego niewinności.

– Czy ten chłopak jest może opóźniony w rozwoju czy coś w tym stylu? Znaczy się umysłowo?

– Nie – zaoponowałem. – Jest niezwykle inteligentny.

– To nie mógł pomyśleć, żeby włożyć rękawiczki? – zapytał Fields.

– Mógł – odparł Anderson. – Ale jego odciski są wszędzie: na szybie i oknie, którym dostał się do środka, w pokoju bliźniaczek, na łóżeczku, a nawet na antycznym biurku, z którego zwinął kopertę z pięcioma tysiącami. Trzeba mocno wysilić wyobraźnię, by dojść do wniosku, że Billy dla uniknięcia zdemaskowania nie zrobił nic poza tym, że włożył rękawiczki tylko na ten moment, gdy podawał małej truciznę.

– Wątpię, żeby w tym wypadku kapitanowi O’Donnellowi chciało się wysilać wyobraźnię – zauważył Fields. – Jest przekonany, że chłopak jest winny. A to bystry facet.

– Z pewnością – zgodził się Anderson, nie chcąc się wdawać w kłótnię.

Fields uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Dyplomata z ciebie – powiedział do Andersona. – Prywatnie ci jednak powiem, że nie mogę znieść tego skurwiela.

Anderson zachichotał.

– No to jest nas dwóch. – Spojrzał na mnie. – Może trzech.

– Czemu nie lubisz O’Donnella? – zapytałem Fieldsa.

– Jestem patologiem, a nie prokuratorem. Kieruję się faktami, a nie czyimiś opiniami. Nie dam się przekonać, że krew musi być na ubraniu. Jeśli ją znajdę, to znajdę. Jeśli nie, to nie.

– Podczas gdy O’Donnell… – podpowiedziałem mu.

– Chce takiego dowodu, aby pasował do obrazu sprawy, jaki sobie stworzył. Przekonuje, że wynik badania powinien być taki a taki. Nie żeby coś fałszował, ale jego niewzruszone przekonanie, że ma być tak a nie inaczej, może wpłynąć na pracę ekspertów. I lubi siedzieć im nad głową. Toteż jeśli są nieuważni, obawiam się, że mogą, nawet nieświadomie, dążyć do uzyskania wyników, jakich od nich oczekuje.

Fields dał nam pokaz wysokiej klasy psychologicznej analizy osobowości, zwłaszcza jak na patologa.

Wyraz mojej twarzy musiał zdradzić, co myślę.

– Mam doktorat z psychologii – wyjaśnił Fields. – To był mój pierwszy zawód.

– To dosyć radykalna zmiana zainteresowań – zauważyłem. – Co sprawiło, że odszedłeś od psychologii?

– Miałem dość wyciągania z ludzi prawdy. Kiedy mam zbadać włos, nie muszę się zastanawiać nad stworzeniem bezpiecznego środowiska terapeutycznego. Wrzucam go po prostu do miksera i przeprowadzam test DNA na próbce żelu.

– Tego rzeczywiście nie da się zrobić z pacjentem podczas psychoterapii – zgodziłem się i mrugnąłem do niego.

– Zwłaszcza jeśli trzeba ją powtarzać.

Fields zaprowadził nas ze swojego biura do laboratorium. Stanęliśmy przy długim czarnym stole, z którego sterczały chromowane kurki gazowe, i przypatrywaliśmy się, jak Leona, pięćdziesięcioletnia kobieta mająca niewiele ponad metr dwadzieścia wzrostu, wykrzywionymi przez artretyzm dłońmi rozprowadza pędzelkiem po fiolce proszek daktyloskopijny. W każdy ruch wkładała wiele wysiłku i często pojękiwała z powodu bólu w stawach. Prawie dwadzieścia minut trwało, nim przeniosła odciski z połowy fiolki na specjalne paski. W pewnym momencie wyglądało na to, że za chwilę się rozpłacze, i Fields zapytał ją, czy chce, by dokończył za nią.

– Nie – odparła krótko. – Trzeba to zrobić jak należy. Fields roześmiał się i dał za wygraną. Musieliśmy więc poczekać jeszcze piętnaście minut, aż Leona skończy.

– Pójdziemy teraz z tym do Simona Cranberga – powiedział Fields. – On nam powie, czy jakieś ślady pasują do odcisków palców Darwina Bishopa lub Billy’ego.

Szliśmy już w stronę drzwi, kiedy Leona zawołała do nas:

– Myślę, że powinnam również posypać proszkiem wewnętrzną stronę fiolki!

Popatrzyliśmy na nią.

– Podejrzany mógł uważać, żeby nie dotknąć jej od zewnątrz, ale mógł być mniej ostrożny, wyjmując pigułki – wyjaśniła.

– Ma rację – powiedział Fields.

Podeszliśmy z powrotem do stołu laboratoryjnego. Anderson podał Leonie papierową torebkę z fiolką.

Leona wyciągnęła ją, odkręciła wieczko i zerknęła do środka.

– Hmm – mruknęła.

– Co hmm? – zapytałem.

Zamiast odpowiedzieć, wzięła szczypce i wyciągnęła nimi z fiolki negatyw zdjęcia.

– Co to, u diabła, jest? – zapytał Anderson.

– Był równo dogięty do ścianki. Ma podobny ciemnobrązowy kolor jak fiolka, tak że moglibyśmy go nie zauważyć, gdybym dała się popędzać i nie sprawdziła wszystkiego jak trzeba. – Wycelowała wykrzywiony palec w Fieldsa. – Niech to będzie dla ciebie nauczką. – Podniosła negatyw do światła, żebyśmy mogli na niego zerknąć. Klatka była mała i ciemna, ale można się było zorientować, że zdjęcie przedstawia plażę i dwie ludzkie postacie na pierwszym planie.