Изменить стиль страницы

– To ofiarność tych ludzi byłaby jeszcze piękniejsza.

W duszy się z nią zgadzałem. Ale to, że omal nie utonąłem porwany przez falę strachu, którą wywołał Trevor Lucas, spowodowało, że nabrałem głębokiego szacunku dla stałego lądu. Wyrzuciłem Bishopów z myśli i wyciągnąłem rękę do Justine, czepiając się przez chwilę jej urody jak kotwicy. Moja dłoń trafiła na miękką krągłość jej ramienia tuż nad łokciem, po czym powędrowała w dół wzdłuż klatki piersiowej i zatrzymała się, gdy palce wsunęły się pod spodnie.

Dotknęła ustami moich warg, ale zaraz się odsunęła.

– Nie wiem, czy w ogóle powinniśmy zaczynać – szepnęła. – Zostanę tu jeszcze tylko dzień.

Widziałem ludzi ocalonych i zniszczonych w krótszym czasie. Objąłem ją mocniej i przyciągnąłem do siebie.

Zaprowadziłem ją do dwuosobowego łóżka w stylu włoskiego postmodernizmu – chromowane nogi, popielate obicie, tapicerowane wezgłowie – zasłanego perłowoszarą pościelą. Przysiadła na skraju i podniosła ręce, żebym pomógł jej zdjąć bluzkę, lecz delikatnie pchnąłem ją na plecy. Położyłem jej ręce na biodrach i ściągnąłem spodnie. Miała na sobie skąpe czarne koronkowe figi. Na widok pionowej fałdki w materiale zakręciło mi się w głowie.

Jakieś pięć lat temu mój psychiatra, doktor James, który wówczas miał już osiemdziesiąt jeden lat, ale wciąż cieszył się przenikliwym umysłem, skłonił mnie do zastanowienia się, czy moje życie seksualne nie jest w istocie rodzajem uzależnienia. Jestem dozgonnie wdzięczny temu freudyście i nauczycielowi talmudycznemu za częściowe wypełnienie luk w mojej osobowości spowodowane brakiem prawdziwego ojca.

– Skąd mam wiedzieć, czy jestem uzależniony? – zapytałem go.

– Poszukujesz kobiety czy stosunku seksualnego? Pragniesz jej duszy czy ciała?

– Jednego i drugiego – odparłem natychmiast.

– W jakim celu? Co chcesz osiągnąć?

– Przeżyć miłość.

– Potrafisz się zakochać w jeden dzień?

Zastanowiłem się.

– W godzinę.

– Wiele razy?

– Dziesiątki. Setki.

– Wierzysz, że te kobiety również tego szukają? Takiego zjednoczenia? Tego, co nazywasz miłością?

– Wierzę.

– I sądzisz, że takie jest prawo natury?

– Tak.

Zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Potem tylko siedział, patrząc na mnie i nic nie mówiąc. Ta cisza zaczynała mi ciążyć.

– Co o tym sądzisz? – Poddałem się. – Mam dodać uzależnienie seksualne do listy swoich przypadłości?

– Obawiam się, że nie. Twój przypadek jest o wiele gorszy.

– Jak to?

– Jesteś dotknięty prawdą. – Uśmiechnął się, ale tylko na chwilę. – Niech Bóg ma cię w swojej opiece.

Dziś wieczór moją prawdą była Justine. W świecie sztucznej inteligencji, przeszczepianych organów i sklonowanych owiec wiedziałem, że gdy na nią spoglądam, to moje serce łomocze mi w piersiach, to moje płuca pracują jak miechy i to moja krew podsyca moje podniecenie. Podciągnąłem do góry trójkątny skrawek materiału i zobaczyłem, jak wilgotnieje, usłyszałem jej jęk, gdy moje palce wsunęły się pod majtki, a potem weszły w nią. Ukląkłem i zacząłem wodzić językiem po gładkim wzgórku, a potem poruszać materiałem w jedną i drugą stronę. Kiedy poczułem, że jej mięśnie zaczynają się naprężać, przestałem i wyprostowałem się. Zsunąłem jej figi. Nie spuszczając z niej wzroku, uniosłem jej kolana i szeroko rozłożyłem nogi. Wszedłem w nią, upajając się tym, jak jej ciało stawia opór, a potem poddaje się moim pchnięciom, po każdym opierając się coraz słabiej. A potem sam się poddałem, straciłem nad sobą kontrolę, poruszając się razem z Justine jak nakazuje natura, nie bardziej myśląc, co robię, niż fale omywające plażę i wsiąkające w miękki, mokry piasek.

Niedziela, 23 czerwca 2002

Gwałtownie otworzyłem oczy i zerknąłem na budzik przy łóżku. Była siódma dwadzieścia. Wydawało mi się, że nie jesteśmy sami. Sięgnąłem pod materac po swojego kieszonkowego browninga – pozostałość po czasach, w których tropiłem zabójców. Leżałem nieruchomo. Niemal przekonałem siebie, że słyszę kroki intruza, gdy z przedpokoju dobiegły dwa natarczywe dzwonki. Miałem niejasne wrażenie, że taki sam odgłos słyszałem we śnie. Uświadomiłem sobie, że obudził mnie raczej doręczyciel z Federal Express niż zamachowiec dybiący na moje życie.

– Pozbądź się ich – odezwała się Justine zaspanym głosem.

Wstałem i poszedłem do drzwi. Nacisnąłem guzik domofonu.

– Jeśli to paczka i nic w niej nie tyka, proszę ją zostawić pod drzwiami – rzuciłem do mikrofonu.

– To ja, North.

Spojrzałem zezem na domofon. Myślałem, że udało mi się zerwać z przeszłością. Powinienem był to wiedzieć. To, przed czym uciekasz, pojawi się w końcu przed tobą, zwykle prędzej niż później.

– Frank?

– Zaraz zejdę.

– Kto to? – zapytała Justine.

– Stary przyjaciel – odparłem, wkładając dżinsy i czarny sweter.

Usiadła owinięta kołdrą.

– Tak wcześnie?

Wsunąłem buty.

– Potrzebuje rady.

Przesunęła nogi na skraj łóżka i wstała. Była naga. Sięgnęła po ubranie leżące na skórzanym fotelu, na który je rzuciłem. Stałem i patrzyłem na nią.

– No co? – zapytała, gdy zauważyła, jak na nią patrzę. Wciągnęła spodnie na gołe ciało.

– Jesteś cudowna.

– Twój przyjaciel czeka – przypomniała mi, niby to zrzędliwie. Włożyła bluzkę i spojrzała na mnie. – Masz jakieś jedzenie? Jajka? Bekon? Mogłabym zrobić śniadanie.

– Trochę tarty, jeśli jeszcze coś zostało. – Nie chciałem, żeby wyszła. – Niedaleko jest 7-Eleven. Pójdę i zrobię zakupy. Uwinę się w pół godziny.

– Nie, ja pójdę. W ten sposób wszystko będzie gotowe, gdy załatwisz sprawę z przyjacielem.

– Świetnie.

Zjechaliśmy windą do holu i wyszliśmy na ulicę.

North Anderson stał na chodniku ubrany w czarne dżinsy i czarną koszulę. Wyglądał zupełnie jak dwa lata temu. Ramiona, tors i ręce wciąż miał silne. Starym zwyczajem stał w rozkroku i trzymał ręce za plecami, jakby były skute. Nic się nie zmienił, przybyła mu tylko trzycalowa różowa blizna nad prawym okiem. U białego byłaby prawie niewidoczna. Na czarnej skórze Andersona wyraźnie się odznaczała.

– Zazdrosny mąż? – zażartowałem, przesuwając palcem nad swoją brwią.

Pozdrowił Justine skinieniem głowy, a potem spojrzał na mnie.

– Nie prowadzę aż tak interesującego życia. Zwykły złodziej samochodów. Tuż przed moim wyjazdem z Baltimore.

– Będziesz miał pamiątkę. – Uścisnęliśmy sobie dłonie, po czym chwyciliśmy się za ramiona i chwilę tak staliśmy, składając hołd temu, co razem przeszliśmy. – To Justine – dokonałem prezentacji, gdy się puściliśmy.

– Miło mi – rzekł.

– Mnie też – odparła Justine. Bez trudu poradziła sobie z całą sytuacją. – Idę teraz do sklepu. Zobaczymy się później? – zapytała Northa.

– Chyba nie tym razem – odpowiedział.

– To do następnego. – Uśmiechnęła się i poszła.

North odprowadził ją wzrokiem.

– Powinienem był przewidzieć, że nie będziesz sam. Niektóre sprawy się nie zmieniają.

– Może skoczymy na kawę? – zaproponowałem. – Tu niedaleko możemy się napić.

– Lepiej się przejdźmy.

Poszliśmy w dół Winnisimmet w stronę stoczni Fiztgeralda: połaci asfaltu i suchych doków, w których Peter Fiztgerald dokonywał cudów, remontując uszkodzone promy i kutry Straży Przybrzeżnej. Anderson utykał na prawą nogę z powodu dwóch kul zainkasowanych kilka lat temu od bandytów, którym przeszkodził w napadzie na bank. Utykał na nią mocniej niż kiedyś – przenosił ją teraz łukiem. Widząc to i tę nową bliznę, ucieszyłem się, że wyjechał z Baltimore, nim kompletnie stracił zdrowie na jego ulicach.

Usiedliśmy na stercie desek przy nabrzeżu. Długa barka zmierzała do Zatoki Bostońskiej z górą mułu wydobytą przy pogłębianiu koryta rzeki.

– Jak się miewają Tina i Kristie? – zapytałem.

– Doskonale – odparł bez przekonania. – Ta wyspa dobrze służy życiu rodzinnemu, wiesz? Zupełnie tam inaczej niż w Baltimore.