Изменить стиль страницы

Nowy właściciel dokończył dzieło, nie przejmując się szczególnie pierwotnymi szkicami architekta wnętrz. Wydał sporo pieniędzy na urządzenie kuchni i łazienki, nie przykładając wagi do reszty. Nie położył parkietu i nie wzniósł ścian działowych, rezygnując z planowanych dwóch pokoi. Ale wycyklinował deski podłogowe, pobielił wapnem oryginalne, chropowate ściany i zasłonił największe niedoróbki kilkoma akwarelami Emanuela Bemstone'a. W ten sposób powstało przestronne, otwarte mieszkanie z sypialnią za regałem i z niewielką kuchnią oddzieloną barem od pokoju, który spełniał funkcję zarówno salonu, jak i jadalni. Poddasze miało dwa okna mansardowe i jedno w szczycie, z widokiem na dziesiątki kalenic biegnących ku Riddarholmen i Starówce. Przez wąską szczelinę między kamienicami Mikael widział wodę przy Slussen i Ratusz. Dzisiaj nie byłoby go stać na podobne mieszkanie i dlatego nie chciał się go pozbywać.

Ale ryzyko utraty poddasza to bagatela w porównaniu z uszczerbkiem, jakiego doznał jego wizerunek zawodowy. Wiedział, że naprawianie tych szkód zajmie ogromnie dużo czasu. Jeżeli w ogóle uda się je naprawić.

Chodziło o zaufanie. W najbliższej przyszłości niejeden redaktor zawaha się, zanim podejmie decyzję o publikacji artykułu podpisanego przez Blomkvista. Miał jeszcze wystarczająco wielu przyjaciół w branży, skłonnych zaakceptować fakt, że padł ofiarą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, ale też nie mógł już sobie pozwolić na kolejny, choćby najmniejszy błąd.

Najbardziej jednak bolało go upokorzenie.

Mając w ręku wszystkie atuty, przegrał z gangsterem w garniturze od Armaniego. Z łajdakiem podszywającym się pod giełdowego rekina. Z japiszonem, którego adwokat szczerzył zęby przez cały proces.

Do kurwy nędzy, jak mogło do tego dojść?

A PRZECIEŻ SPRAWA Wennerstróma zaczęła się tak obiecująco, półtora roku temu, w wieczór świętojański, w kokpicie żółtego jachtu Malar-30. Wszystko było dziełem przypadku, zapoczątkowanego zachcianką kolegi po fachu, obecnie speca od PR w samorządzie wojewódzkim. Chcąc zaimponować swojej nowej dziewczynie, kolega ów wypożyczył pochopnie niewielki jacht i zaproponował kilkudniową, żywiołową, ale niepozbawioną romantyzmu przejażdżkę po wodach archipelagu sztokholmskiego. Dziewczyna, która właśnie opuściła Hallstahammar, by studiować w stolicy, dała się przekonać po długich namowach, ale pod warunkiem, że zabiorą ze sobą siostrę i jej chłopaka. Nikt z nich nigdy nie postawił nogi na pokładzie żaglówki. Problem polegał na tym, że również PR-owiec był żeglarzem bardziej entuzjastycznym niż doświadczonym. Trzy dni przed planowaną wyprawą zadzwonił zdesperowany do Mikaela, przekonując go do udziału w wycieczce i przyjęcia roli piątego, obeznanego z nawigacją, członka załogi.

Początkowo zupełnie nieczuły na prośby, Mikael ugiął się, kiedy usłyszał obietnicę kilku wspaniałych dni relaksu w miłym towarzystwie i z dobrą kuchnią. Z obietnic nic nie wyszło, a przejażdżka żaglówką przeobraziła się w katastrofę o wiele większą, niż Mikael potrafił sobie wyobrazić. Płynęli pięknym, choć średnio trudnym szlakiem Furusund z prędkością niespełna dziesięciu węzłów, przy której dziewczyna PR-owca od razu zapadła na chorobę morską. Jej siostra zaczęła kłócić się z chłopakiem i nikt nie wykazał choćby minimum zainteresowania sztuką żeglarską. Wkrótce stało się jasne, że obsługa jachtu spocznie wyłącznie na Mikaelu. Pozostali uczestnicy wycieczki ograniczali się do udzielania życzliwych, acz przeważnie bezsensownych rad. Po pierwszym noclegu w zatoce na Angsó Mikael gotów był zawinąć do przystani w Furusund i wrócić do domu autobusem. I tylko desperackie apele PR-owca skłoniły go do pozostania na pokładzie.

Następnego dnia koło południa, wystarczająco wcześnie, by znaleźć wolne miejsce, przybili do pomostu na wyspie Arholma. Przygotowali lunch i właśnie wrzucili coś na ruszt, gdy Mikael po raz pierwszy zauważył plastikową żółtą M-trzydziestkę wpływającą do zatoki pod grotżaglem. Podczas gdy łódź robiła spokojny zwrot, jej szyper szukał miejsca do zacumowania. Mikael, rozejrzawszy się dookoła, skonstatował, że przestrzeń między ich jachtem a H-boatem po prawej burcie była prawdopodobnie jedyną szczeliną, w którą mogła wślizgnąć się wąska M-trzydziestka. Stojąc na rufie, wskazał wolną przestrzeń. Szyper zbliżającego się jachtu uniósł dłoń w geście podziękowania i zmienił kurs. Samotny żeglarz, taki co to nie pofatyguje się, żeby włączyć motor – zanotował Mikael. Usłyszał szczęk kotwicznego łańcucha, a po kilku sekundach zobaczył spuszczany grotżagiel i uwijającego się jak w ukropie mężczyznę, który manewrując sterem, by wpłynąć prosto w szczelinę, jednocześnie przygotowywał koniec liny na dziobie.

Mikael wspiął się na reling i wyciągając rękę, zaoferował pomoc. Nowo przybyły zrobił ostatnią zmianę kursu i sunąc delikatnie, podpłynął perfekcyjnie do rufy jachtu. Rozpoznali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna rzucił Mikaelowi koniec liny. Ich twarze rozpromienił szeroki uśmiech.

– Cześć, Robban! – wykrzyknął Mikael. – Gdybyś korzystał z silnika, nie musiałbyś zdzierać farby ze wszystkich łodzi w porcie.

– Cześć, Micke. Czyli dobrze mi się wydawało, że skądś cię znam! Chętnie bym użył silnika, gdyby tylko dał się odpalić. Bidok wysiadł kompletnie przy Ródlóga, dwa dni temu.

Podali sobie ręce przez reling.

Całą wieczność wcześniej, w latach siedemdziesiątych, Mikael Blomkvist i Robert Lindberg byli licealnymi kolegami, a może nawet przyjaciółmi. Ale, jak to często bywa z kolegami z ławy szkolnej, rozstali się zaraz po maturze. Obrali różne drogi i w ciągu ostatnich dwudziestu lat widzieli się zaledwie cztery czy pięć razy. Ich niespodziewane spotkanie w porcie na Arholma było pierwszym po siedmiu lub ośmiu latach. Przyglądali się sobie badawczo. Robert miał spaloną słońcem twarz, zmierzwione włosy i dwutygodniowy zarost.

Nagle Mikaelowi zdecydowanie poprawił się humor. Podczas gdy PR-owiec ze swoim prostodusznym towarzystwem wybrał się na drugi kraniec wyspy, by potańczyć wokół świętojańskiego drzewka, Mikael zaparkował na M-trzydziestce i przy śledziu i wódce rozmawiał z dawnym kolegą o dupie Maryni.

W KTÓRYMŚ MOMENCIE tego wieczoru, gdy poddawszy się w walce z osławionymi arholmskimi komarami, przenieśli się pod pokład i wypili wystarczająco dużo setek, rozmowa przyjęła charakter koleżeńskiego przekomarzania się na temat moralności i etyki w świecie biznesu. Każdy z nich wybrał karierę, która w pewnym sensie dotyczyła finansów państwa. Robert skończył Wyższą Szkołę Handlową i wkroczył w świat bankowości. Mikael po studiach dziennikarskich poświęcił dużą część zawodowego życia na demaskowanie wątpliwych interesów właśnie w kołach bankowo-handlowych. Rozmowa zeszła na problemy moralne w związku z milionowymi odprawami „spadochronowymi", zapoczątkowanymi w latach dziewięćdziesiątych. Wygłosiwszy mowę obronną na temat kilku „spadochroniarzy", Lindberg odstawił kieliszek i przyznał z niechęcią, że wśród finansistów i bankowców z pewnością ukrywa się niejeden łajdak, mimo wszystko. Nagle zmierzył Mikaela poważnym spojrzeniem.

– Micke, jesteś dociekliwym dziennikarzem, zajmujesz się finansowymi przekrętami, dlaczego nigdy nie napisałeś niczego o Hansie-Eriku Wennerstrómie?

– Nie wiedziałem, że jest coś do napisania.

– Zacznij grzebać. Musisz trochę pogrzebać, do diabła! Jak dużo wiesz o programie ZPP?

– Taa, jakiś program pomocy z lat dziewięćdziesiątych. Chodziło o postawienie na nogi przemysłu w byłych demoludach. Zakończony parę lat temu. Nigdy się tym nie zajmowałem.

– ZPP to Zarząd Pomocy Przemysłowej, projekt wspomagany przez rząd i kierowany przez reprezentantów około dziesięciu znaczących szwedzkich firm. ZPP dostał państwowe gwarancje dla szeregu projektów, które uzgodniono w porozumieniu z rządami w Polsce i w krajach nadbałtyckich. Dołączyła się LO [*], jako rękojmia, że wschodni ruch robotniczy zostanie umocniony według szwedzkiego modelu. Formalnie rzecz biorąc, chodziło o projekt na zasadzie „pomoc dla samopomocy", projekt, który miał umożliwić tamtejszym rządom sanację ekonomiczną. W praktyce wyglądało to tak, że szwedzkie przedsiębiorstwa otrzymały państwowe dotacje, żeby zostać współudziałowcami w przedsiębiorstwach wschodnioeuropejskich. Ten cholerny chadecki minister należał do gorących zwolenników ZPP. W planach było otwarcie zakładów papierniczych w Krakowie, renowacja zakładu metalurgicznego w Rydze, fabryka cementu w Tallinie i tak dalej. Pieniądze przydzielało kierownictwo ZPP, czyli najważniejsi z ważnych w świecie bankowo-przemysłowym.