Изменить стиль страницы

— No i co, uzgodniliście, co właściwie nas interesuje?

— Co właściwie? — Izia rozwinął w końcu swój plan. — Popatrz — pokazał mu palcem z żałobą za paznokciem. — Teraz jesteśmy tutaj. A to oznacza, że za jedną, dwie… za sześć przecznic będzie plac. O, tutaj jest taki wielki budynek, pewnie rządowy. Musimy tu koniecznie dojść. No, a jeśli po drodze trafi się coś szczególnie ciekawego… Tak! Dobrze by było dojść też tutaj. Trochę daleko, ale ta skala jest do kitu, tak że możliwe, że to jest tuż obok… Widzisz, jest napis: „Panteon”. Lubię panteony.

— No cóż… — Andrzej poprawił automat. — Można, czemu nie… A wody nie będziemy dzisiaj szukać?

— Do wody jest daleko — powiedział półgłosem Pak.

— Tak, stary — podchwycił Izia. — Do wody, stary… Widzisz, tutaj jest napisane — wieża wodociągowa… To tam? — zapytał Paka.

Pak wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Ale jeśli gdzieś na tych osiedlach w ogóle jest woda, to tylko tutaj.

— Taak… — powiedział Izia. — Daleko. Ze trzydzieści kilometrów, w ciągu jednego dnia nie zdążymy wrócić… No tak, skala… Słuchaj, a po co ci właściwie teraz woda? Po wodę pójdziemy jutro, tak jak się umawialiśmy… a raczej pojedziemy.

— Dobrze — zgodził się Andrzej. — Chodźmy.

Szli teraz obok siebie i przez jakiś czas nic nie mówili. Izia nie przestawał kręcić głową, zachowywał się tak, jakby węszył, ale ani z prawej, ani z lewej strony nie było nic ciekawego. Dwu— trzypiętrowe domy, niektóre dość ładne. Powybijane szyby. Niektóre okna zabite pokrzywioną dyktą. Na balkonach na wpół rozwalone skrzynki na kwiaty. Wiele domów oplatał twardy, zakurzony bluszcz. Wielki sklep — ogromne, zakurzone witryny, które dziwnym trafem ocalały, ale drzwi wyłamane… Izia zerwał się, pobiegł do sklepu, zajrzał i wrócił.

— Pusto — powiedział. — Zupełny pogrom.

Jakiś budynek publiczny — teatr, a może sala koncertowa albo kino. Potem znowu sklep — tym razem witryna była rozbita — i jeszcze jeden, po drugiej stronie… Izia zatrzymał się nagle, głośno pociągnął nosem i uniósł brudny palec.

— Oho! — zawołał. — Gdzieś tutaj!

— Co? — zapytał Andrzej, rozglądając się.

— Papier — odpowiedział krótko Izia.

Nie patrząc na nikogo, pewnym krokiem udał się do budynku po prawej stronie ulicy. Budynek wyglądał zwyczajnie, niczym szczególnym nie różnił się. od pozostałych, może tylko tym, że wejście było bardziej ozdobne; czuło się tutaj jakiś gotycki akcent. Izia zniknął w bramie. Nie zdążyli nawet przejść przez ulicę, gdy wyłonił się znowu i z zapałem wykrzyknął:

— Pak, niech pan tu przyjdzie! Biblioteka!…

Andrzej, zachwycony, tylko pokręcił głową. Ten Izia!

— Biblioteka? — zapytał Pak przyspieszając kroku. — Niemożliwe!

W westybulu, po zalanej żarem żółtej ulicy, było chłodno i ciemnawo. Wysokie gotyckie okna, wychodzące najwidoczniej na podwórko, ozdabiały kolorowe witraże. Podłoga była wyłożona wzorzystymi kafelkami. Schody z białego kamienia odchodziły w prawą i w lewą stronę. Po tych lewo już wbiegał Izia. Pak szybko go dogonił. Przeskakując po trzy stopnie, znikli z pola widzenia.

— A my po jaką cholerę mamy się tam ciągnąć? — zapytał Andrzej Niemowę.

Niemowa był tego samego zdania. Andrzej rozejrzał się, gdzie by tu przysiąść, i w końcu przycupnął na chłodnych białych schodach. Automat zdjął i położył obok siebie. Niemowa już przykucnął pod ścianą. Zamknął oczy i objął kolana silnymi rękami. Było cicho, tylko na górze niezrozumiale dudniły głosy.

Mam tego dosyć, pomyślał Andrzej z irytacją. Mam dosyć tych martwych osiedli. Tej rozpalonej ciszy. Tych zagadek… Żeby tak ludzi znaleźć, pożyć z nimi, popytać… poczęstować czymś… wszystko jedno czym, byle nie tą ohydną owsianką… I chłodne wino! Dużo, do woli… albo piwo. Zaburczało mu w żołądku. Zesztywniał, przestraszony, i zaczął nasłuchiwać. Nie, nic. Dzisiaj — odpukać — nie biegał ani razu, dobre i to. I pięta chyba się zagoiła…

Na górze coś runęło z łoskotem, coś się posypało.

— No i gdzie pan lezie, jak słowo daję!… — wrzasnął Izia. Rozległ się śmiech i głosy znowu zaczęły dudnić.

Grzebcie, grzebcie, pomyślał Andrzej. W was cała nadzieja. Tylko od was można oczekiwać czegoś sensownego… Z całej tej durnej wyprawy zostanie tylko mój raport i dwadzieścia cztery Iziowe skrzynie z papierami!

Wyprostował nogi i rozciągnął się na schodach, opierając się na łokciach. Niemowa kichnął, głośno odpowiedziało mu echo. Andrzej odchylił głowę i zaczął przyglądać się wysokiemu sklepieniu.

Porządnie budowali, ładnie, nie to co u nas. I w ogóle, jak widać, nieźle im się żyło. A i tak zginęli… Nie spodoba się to Fritzowi — pewnie by wolał potencjalnego przeciwnika. A tu nic takiego — żyli, budowali, czcili jakiegoś swojego Heigera… Ukochanego i Prostego… A w rezultacie — pustka. Tak jakby nigdy nikogo nie było. Same kości, i nawet tych jest mało jak na tylu mieszkańców. Tak, panie prezydencie! Człowiek planuje sobie różne rzeczy, a pan Bóg mu jakieś migotanie spuści i koniec…

Też kichnął i pociągnął nosem. Chłodno tu jakoś… A Kechadę dobrze by było oddać pod sąd, jak wrócimy… Jego myśli skierowały się na dawny tor: jak zapędzić Kechadę w kozi róg, tak żeby nawet nie mógł pisnąć, żeby cała dokumentacja była jak na dłoni i żeby Heiger od razu wiedział w czym rzecz… Opędził się od tych myśli — nie czas i nie miejsce. Teraz trzeba myśleć wyłącznie o jutrzejszym dniu. O dzisiejszym też by nie zaszkodziło. Na przykład, gdzie się podział posąg? Przyszedł jakiś rogaty… jakiś stegozaur… wziął go pod pachę i poszedł. Po co? A poza tym, ważył przecież ładnych kilkadziesiąt ton. Więc co, jak mu się zachce, to traktor też sobie zabierze? Trzeba się stąd wynosić, nie ma co. Gdyby nie pułkownik, już by nas tu nie było… Zaczaj myśleć o pułkowniku i nagle złapał się na tym, że nasłuchuje.

Pojawił się jakiś oddalony, niejasny dźwięk — nie głosy, bo głosy przez cały czas dudniły tak samo — coś na ulicy, za wysokimi, uchylonymi drzwiami. Zadźwięczały kolorowe szyby witrażu, zawibrowały kamienne schody pod łokciami i tyłkiem, jakby gdzieś w pobliżu były tory i teraz jechał po nich pociąg — ciężki, towarowy. Niemowa nagle otworzył oczy i odwrócił głowę, nasłuchując w napięciu.

Andrzej ostrożnie podciągnął pod siebie nogi i wstał, trzymając automat za pasek. Niemowa też od razu wstał, patrząc na niego jednym okiem i cały czas nasłuchując.

Trzymając automat w pogotowiu, Andrzej bezszelestnie podbiegł do drzwi i wyjrzał. Gorące, zakurzone powietrze sparzyło mu twarz. Ulica była żółta, rozpalona i pusta. Tylko wchłaniająca dźwięki cisza już nie istniała. Ogromny młot z tępą jednostajnością walił gdzieś w jezdnię. Odgłosy uderzeń — ciężkich, chrzęszczących, miażdżących bruk dobiegały z daleka, ale przez cały czas się przybliżały.

W domu naprzeciwko z głośnym brzękiem rozsypała się pęknięta witryna. Andrzej zaskoczony cofnął się, ale od razu się opanował, zacisnął zęby i przeładował automat. Diabli mnie tu przynieśli, pomyślał przelotnie.

Młot nadciągał, ale zupełnie nie wiadomo było, z której strony. Uderzenia były coraz częstsze, coraz głośniejsze. Słyszało się w nich jakąś niezłomność i nieodwracalność zwycięstwa. Kroki losu, przemknęło Andrzejowi przez głowę. Niepewnie obejrzał się na Niemowę.

Przeżył szok. Niemowa stał, opierając się o ścianę, i w skupieniu manipulował swoim toporem, obcinając paznokieć przy małym palcu lewej ręki. Minę miał przy tym zupełnie obojętną, nawet znudzoną.

— Co?! — zapytał ochryple Andrzej. — Coś ty?…

Niemowa popatrzył na niego, kiwnął głową i znowu zajął się swoim paznokciem. Bumm, bumm, bumm — rozlegało się już zupełnie blisko, ziemia drżała pod nogami. I nagle zapadła cisza. Andrzej znowu wyjrzał. Na najbliższym skrzyżowaniu, sięgając głową do drugiego piętra, stała ciemna figura. Posąg. Zabytkowy metalowy posąg. Ten sam typ z żabią mordą, tylko że teraz stał wyciągnięty, zadzierając w górę obfity podbródek, jedną rękę miał za plecami, drugą z wyciągniętym palcem wskazującym uniósł w górę — nie wiadomo czy grożąc, czy pokazując na niebo…