Изменить стиль страницы

— W naszej sytuacji — powiedział do Izi — porządny człowiek po prostu nie miał wyboru. Ludzie — kobiety, starcy, dzieci — głodowali, byli wykończeni, bali się, cierpieli… Naszym obowiązkiem było stworzenie im przyzwoitych warunków życia…

— Zgoda, zgoda — zniecierpliwił się Izia. — Ja to wszystko rozumiem. Kierowały wami litość, miłosierdzie itede, itepe. Ale ja nie o tym. Litować się nad dziećmi i kobietami płaczącymi z głodu nie jest trudno, każdy to potrafi. A umiecie się litować nad zdrowym, sytym mężczyzną, z takim, o — pokazał — członkiem? Mężczyzną wyjącym z nudów? Danny Lee najwidoczniej umiał, a wy? A może od razu go nahajką?

Zamilkł, bo do jadalni wszedł rumiany Parker w towarzystwie dwóch ładniutkich dziewcząt w białych fartuszkach. Sprzątnięto stół, podano kawę i bitą śmietanę. Izia od razu się nią wysmarował i zaczął oblizywać się, jak kot, po same uszy.

— A w ogóle, to wiecie, co mi się wydaje? — zamyślił się. — Jak tylko społeczeństwo rozwiąże jakiś swój problem, natychmiast pojawia się nowy problem tej samej wagi… ba, poważniejszy — ożywił się. — Stąd właśnie wynika jedna interesująca rzecz. W końcu kiedyś przed społeczeństwem pojawią się problemy tak złożone i trudne, że ludzie nie będą w stanie ich rozwiązać. I wtedy zostanie przerwany tak zwany postęp.

— Bzdury — powiedział Andrzej. — Ludzkość nie postawi przed sobą problemu, którego nie będzie umiała rozwiązać.

— Ja nie mówię o problemach, które ludzkość przed sobą stawia — sprzeciwił się Izia. — Mówię o problemach, które pojawiają się same. Ludzkość nie stawiała przed sobą problemu głodu. Po prostu głodowała…

— Ale żeście się rozpędzili! — powiedział Heiger. — Dosyć tego gadania. Tak jakby nic innego nie było do roboty, tylko mleć językiem.

— A co mamy innego do roboty? — zdziwił się Izia. — Ja, na przykład, mam teraz przerwę obiadową…

— Jak chcesz. Chciałem porozmawiać o twojej ekspedycji. Ale oczywiście możemy to odłożyć.

Izia zamarł z czajniczkiem w ręku.

— Poczekaj — powiedział surowo. — Po co to odkładać? Nie ma takiej potrzeby, już tyle razy było odkładane…

— No, a po co tak pleciecie? — zapytał Heiger. — Uszy więdną.

— Co to za ekspedycja? — zainteresował się Andrzej. — Po archiwa?

— Wielka ekspedycja na północ! — obwieścił Izia, ale Heiger powstrzymał go gestem dużej białej dłoni.

— To rozmowa wstępna — powiedział. — Ale decyzję o ekspedycji już podjąłem, środki zostały przyznane. Transport będzie gotowy za trzy, cztery miesiące. A teraz trzeba wytyczyć ogólne cele i nakreślić program.

— To znaczy, że ekspedycja będzie kompleksowa? — zapytał Andrzej.

— Tak. Izia dostanie swoje archiwa, a ty swoje obserwacje słońca, i co tam ci jest jeszcze potrzebne…

— Dzięki Bogu! Nareszcie!

— Ale będziecie mieli jeszcze przynajmniej jeden cel — powiedział Heiger. — Daleki zwiad. Ekspedycja powinna przeniknąć do bardzo odległych terenów na północy. Musicie iść jak najdalej, dopóki nie skończy się wam woda i paliwo. Dlatego łudzi należy wybrać w szczególny sposób, z wyjątkową starannością. Wyłącznie ochotników i wyłącznie najlepszych z nich. Nikt tak naprawdę nie wie, co może was czekać na północy. Bardzo możliwe, że oprócz szukania papierków i wpatrywania się w lunety, będziecie zmuszeni również strzelać, przedzierać się przez oblężenie i tak dalej. Dlatego w zespole będą wojskowi. Kto i ilu — to jeszcze do ustalenia…

— Im mniej, tym lepiej! — skrzywił się Andrzej. — Znam tych twoich wojskowych, nie będzie można pracować. — Z irytacją odsunął filiżankę. — I w ogóle, nie rozumiem, po co nam wojskowi. Jaka tam może być strzelanina? Przecież to pustynia, ruiny — skąd strzelanina?

— Tam, bracie, może być wszystko — powiedział wesoło Izia.

— Co to znaczy wszystko? A jeśli tam diabły urzędują — to co, mamy ze sobą zabrać popów?

— A może jednak pozwolicie mi dokończyć? — zapytał Heiger.

— Kończ — powiedział zdenerwowany Andrzej.

Zawsze to samo. Jak już spełnia się jakieś życzenie, to na takich warunkach, że już lepiej, żeby się w ogóle nie spełniało. Nie, figa z makiem. Ja tej ekspedycji panom oficerom nie oddam. Kierownik ekspedycji — Kechada. Kierownik naukowy i dowódca całej grupy. A jak nie, to idźcie do diabła, nie będzie żadnej kosmografii, i niech sobie wasi feldfeble komenderują Izią. Ekspedycja jest naukowa i dowódcą ma być naukowiec. W tym momencie przypomniał sobie, że Kechada jest politycznie niepewny, i to go tak rozzłościło, że przepuścił część tego, co mówił Heiger.

— Co, co? — drgnął.

— Pytam się, w jakiej odległości od miasta może być koniec świata?

— A dokładniej początek — dodał Izia.

Andrzej gniewnie wzruszył ramionami.

— Czy ty w ogóle czytasz moje raporty? — zapytał Heigera.

— Czytam. Piszesz o tym, że im dalej na pomoc, tym słońce będzie bliżej horyzontu. A więc gdzieś daleko na pomocy ono siądzie na horyzoncie i w ogóle zniknie z pola widzenia. I właśnie teraz cię pytam: jak daleko jest do tego miejsca? Możesz to określić?

— Nie czytasz moich raportów — stwierdził Andrzej. — Gdybyś je czytał, wiedziałbyś, że celem całej tej ekspedycji jest wyjaśnienie, gdzie jest ów początek świata.

— To wiem — powiedział cierpliwie Heiger. — Ja pytam o wartości przybliżone. Czy możesz choćby w przybliżeniu określić tę odległość? Ile to będzie — tysiąc kilometrów? Sto tysięcy? Milion?… Określamy cel ekspedycji, rozumiesz? Jeśli ten cel znajduje się w odległości miliona kilometrów to już przestaje być celem Ajeśli…

— Jasne, rozumiem. Trzeba było od razu tak mówić. A więc… Cała trudność polega na tym, że nie znamy zakrzywienia świata ani odległości od słońca. Gdybyśmy mieli możliwość obserwacji wzdłuż całej linii Miasta — rozumiesz? nie obecnego Miasta, ale od początku do końca — wtedy moglibyśmy nazwać te wielkości. Potrzebny jest duży łuk, przynajmniej kilkaset kilometrów. A my mamy łuk długości pięćdziesięciu kilometrów. Dlatego dokładność jest taka marna.

— Podaj mi minimalną i maksymalną odległość — powiedział Heiger.

— Maksymalna — to nieskończoność, jeśli ten świat jest płaski. A minimalna — około tysiąca kilometrów.

— Darmozjady! — Heiger popatrzył na nich ze wstrętem. — Tyle forsy w was władowałem, a pożytku…

— Daj spokój — powiedział Andrzej. — Od dwóch lat namawiam cię na tę ekspedycję. Chcesz wiedzieć, na jakim świecie żyjesz — daj pieniądze, transport, ludzi. Inaczej nic z tego nie będzie. Potrzebujemy tylko pięciuset kilometrów. Zmierzymy grawitację, zmianę natężenia, zmianę wysokości…

— Dobrze — przerwał mu Heiger. — Nie mówmy teraz o tym. To szczegóły. Uświadomcie sobie tylko, że jednym z celów ekspedycji jest dotarcie na początek świata. Uświadomiliście sobie?

— Owszem — skinął głową Andrzej. — Ale po co ci to? Tego już nie wiem.

— Chcę wiedzieć, co tam jest — powiedział Heiger. — A że coś tam jest, to pewne. Coś takiego, od czego wiele może zależeć.

— Na przykład? — zapytał Andrzej.

— Na przykład Antymiasto.

Andrzej prychnął.

— Antymiasto… Ciągle w nie wierzysz?

Heiger podniósł się, założył ręce za plecy i przeszedł się po jadalni.

— Wierzę, nie wierzę… — powiedział. — Muszę mieć absolutną pewność, czy ono istnieje, czy nie.

— Ja na przykład — zaczął Andrzej — już dawno doszedłem do wniosku, że Antymiasto to wymysł starego rządu…

— Podobnie jak Czerwony Budynek — zachichotał cichutko Izia.

Andrzej nachmurzył się,

— Czerwony Budynek nie ma tu nic do rzeczy. Heiger sam mówił, że stary rząd szykował wojskową dyktaturę i że do tego było mu potrzebne zagrożenie z zewnątrz. Właśnie wasze Antymiasto.

Heiger zatrzymał się przed nim.

— A dlaczego ty właściwie protestujesz przeciwko temu, żeby dojść do samego końca? Czyżby cię zupełnie nie interesowało, co: tam może być? Ładnych mam radców!

— Przecież tam nic nie ma! — wykrzyknął Andrzej, trochę jednak zmieszany. — Ziąb, wieczna noc, pustynia lodowa… Ciemna strona księżyca, rozumiesz?