Изменить стиль страницы

Przeczucie go nie myliło: gabinet doradcy politycznego był zamknięty, a w gabinecie zastępcy siedziało dwóch nieznajomych mężczyzn w zapiętych pod samą szyję szarych płaszczach, w jednakowych, nasuniętych na oczy melonikach.

— Przepraszam bardzo — zaczął surowo Andrzej. — Gdzie mogę znaleźć doradcę politycznego lub jego zastępcę?

Głowy w melonikach niespiesznie odwróciły się w jego stronę.

— A o co chodzi? — zapytał niższy.

Twarz tego człowieka wydała się nagle Andrzejowi jakby znajoma, głos również. Nie wiedzieć czemu, zrobiło mu się dziwnie nieprzyjemnie, że tego osobnika tu spotkał. On tu nie miał nic do roboty… Andrzej zmarszczył czoło i, starając się mówić ostro i zdecydowanie, wyjaśnił, kim jest i czego chce.

— Niech pan wejdzie — powiedział nie do końca znajomy człowiek. — Czemu stoi pan w drzwiach?

Andrzej wszedł i rozejrzał się, ale przed oczami miał tylko tę gładko ogoloną twarz kastrata. Gdzie ja go widziałem? Jakiś nieprzyjemny człowiek… i niebezpieczny… Niepotrzebnie tu przychodziłem, tracę tylko czas.

Mały człowieczek w meloniku również uważnie mu się przyglądał. Było cicho. Wysokie okna zasłaniały ciężkie portiery. Uliczny szum ledwie tu dochodził. Człowieczek w meloniku nagle lekko podskoczył i podszedł do Andrzeja. Zamrugał szarymi, bezrzęsymi oczkami. Od górnego guzika płaszcza podskoczyła do samego podbródka i znowu zeszła w dół potężna, chrząstkowata grdyka.

— Redaktor naczelny?… — powtórzył, a w tym momencie Andrzej go poznał i, z obezwładniającą udręką, z nogami jak z waty, zrozumiał, że jego też rozpoznano.

Kastrat wyszczerzył rzadkie, popsute zęby. Andrzej poczuł w żołądku ostry ból, jakby popękały mu wnętrzności; poprzez mdlącą mgłę zobaczył nagle nawoskowaną podłogę… Uciekać, uciekać! W mózgu wybuchł mu fajerwerk, a daleki, ciemny, upstrzony pęknięciami sufit zakołysał się i obrócił powoli. Z nadciągającego dusznego mroku wyskakiwały rozpalone do białości lance i wbijały mu się w żebra… zabije… zabije mnie!… Nagle poczuł jak, puchnie mu głowa i kalecząc uszy, toczy się w jakąś wąską, śmierdzącą szczelinę. Ogłuszający bas mówił powoli: „Spokojnie, Ciota, spokojnie nie wszystko naraz…” Andrzej wrzasnął z całych sił, ciepła, gęsta kasza wypełniła mu usta, zachłysnął się i zwymiotował.

W pokoju nie było nikogo. Ogromną portierę zerwał przeciąg; przez okno, otwarte na oścież, wpadało wilgotne, chłodne powietrze, z oddali dobiegało jakieś wycie. Andrzej z trudem podniósł się i na czworakach zaczął się czołgać wzdłuż ściany. Do drzwi. Byle stąd wyjść…

Na korytarzu znowu zwymiotował. Poleżał chwilę wyczerpany, po czym spróbował wstać. Źle ze mną, pomyślał. Źle. Usiadł i obmacał twarz. Była mokra i lepka. Jednocześnie zorientował się, że może patrzeć tylko jednym okiem. Bolały go żebra i szczęki, a dół brzucha rozrywał nieznośny, potworny skurcz. Bydlę, zmasakrował mnie — zapłakał Andrzej. Siedział na podłodze w pustym korytarzu, oparty plecami o pozłacane zawijasy, i płakał. Nie mógł nic na i to poradzić. Płacząc, z trudem odchylił połę płaszcza i sięgnął ręką za pasek od spodni. Bolało strasznie, ale nie tam, wyżej. Bolał cały brzuch. Slipki miał mokre.

Jakiś człowiek łomocząc ciężko butami przybiegł z głębi korytarza i zatrzymał się nad nim. Policjant — czerwony, zdyszany, bez czapki, z niespokojnymi oczami. Postał tak niezdecydowany kilka sekund i nagle pognał dalej na złamanie karku. Z głębi korytarza pędził drugi, po drodze zrywając z siebie mundur.

Do Andrzeja dotarło, że z miejsca, skąd biegło tych dwóch, dochodzi ogłuszające wycie dziesiątek gardeł. Wstał z wysiłkiem, przytrzymując się ściany, i poczłapał w stronę tego zgiełku. Pochlipywał, ze strachem dotykając twarzy; co chwila przystawał, żeby odpocząć, zginał się i łapał za brzuch.

Dotarł do schodów i chwycił za śliską, marmurową poręcz. Na dole, w ogromnym westybulu, poruszała się gęsta ludzka kasza. Nie sposób było zrozumieć, co się tam właściwie dzieje. Ustawione wzdłuż galerii reflektory oświetlały to kłębowisko zimnym, oślepiającym światłem. Migały brody, przepisowe czapki, złote sznury plecionych policyjnych akselbantów, bagnety, rozcapierzone palce, blade łysiny. Pod sufitem wisiał ciepły, wilgotny smród.

Andrzej zamknął oczy, żeby nie widzieć tego wszystkiego i, po omacku, przytrzymując się poręczy, byle jak, tyłem, bokiem, zaczął schodzić, sam nie rozumiejąc, po co to robi. Kilka razy zatrzymywał się, żeby odetchnąć i pojęczeć. Otwierał oczy, patrzył w dół i znowu robiło mu się słabo od tego widoku, znowu zamykał oczy i schodził, trzymając się poręczy. Na dole ręce osłabły mu zupełnie, więc puścili się i sturlał z ostatnich schodków, aż do marmurowego półpiętra ozdobionego gigantycznymi spluwaczkami z brązu. Poprzez mg i wycie usłyszał nagle ostry, ochrypły krzyk: „Patrz, przecież to Andriucha!… Ludzie, tam naszych zabijają!” Otworzył oczy i zobacz obok siebie wujka Jurę, potarganego, w rozdartej bluzie; oczy dzikie, wytrzeszczone, broda rozczochrana. Zobaczył, jak wujek Jura podnosi w wyciągniętych rękach swój cekaem i, nie przestając i ryczeć, daje serię po galerii, po reflektorach, po szybach…

Potem pamiętał tylko jakieś oderwane wrażenia, świadomość przypływała i odpływała, razem z przypływami i odpływami bólu i mdłości. Najpierw znalazł się na środku westybulu. Okazało się, że uparcie szedł na czworakach do odległych, otwartych drzwi, przechodząc przez nieruchome ciała, a ręce ślizgały mu się na czymś mokrym i zimnym. Ktoś obok niego jęczał, powtarzając cały czas: „O Boże, Boże, Boże…” Na dywanie pełno było szkła, łusek po nabojach, kawałków tynku. Przez otwarte drzwi wdarli się z wyciem i biegli prosto na niego jacyś straszni ludzie z płonącymi pochodniami w rękach…

Wreszcie zalazł się na zewnątrz, w portalu. Siedział z rozsuniętymi nogami, opierając się dłońmi o chłodny kamień, a na kolanach miał karabin bez zamka. Czuć było zapach świeżego dymu, gdzieś na krawędzi świadomości grzechotał cekaem, dziko rżały konie, a on, tłumacząc samemu sobie, monotonnie powtarzał na głos:

— Rozdepczą mnie tu, na pewno mnie rozdepczą…

Ale go nie rozdeptali. Ocknął się na ulicy, obok schodów. Przyciskał policzek do szorstkiego granitu, nad nim świeciła latarnia rtęciowa. Karabinu nie było i ciała też chyba nie było. Czuł się tak, jakby zawieszono go w pustce, z twarzą przyciśniętą do kamienia, a na placu przed nim, jak na scenie, odgrywano jakąś dziwaczną tragedię.

Zobaczył, jak wzdłuż otaczających plac latarni, wzdłuż pierścienia sczepionych razem wozów, z brzękiem i łoskotem mknie samochód pancerny. Jego wieżyczka z cekaemem przesuwa się z boku na bok, hojnie plując ogniem, świecące tory pocisków miotają się po całym placu, a przed samochodem, z zadartą głową galopuje koń, wlokąc za sobą oberwaną uprząż… Nagle z gęstwiny rumianek, przecinając drogę samochodowi pancernemu, wytoczył się kryty brezentem furgon, oszalały koń szarpnął w bok i rozbił się o latarnię.

Samochód ostro zahamował, zarzuciło go. W tym momencie na otwartą przestrzeń wbiegł wysoki człowiek w czerni, machnął ręką i upadł i plackiem na asfalt. Pod samochodem wystrzelił płomień, rozległ się łoskot i tył żelaznej machiny ciężko osiadł. Człowiek w czerni znowu pobiegł. Wyprzedził samochód, wsunął coś do otworu obserwacyjnego kierowcy i odskoczył w bok. Andrzej poznał Fritza Heigera. Otwór oświetliło od wewnątrz, w samochodzie coś huknęło i z otworu wyleciał długi, dymiący język płomienia. Fritz, schylony, na ugiętych nogach, z rozłożonymi drugimi ramionami, bokiem, jak krab, okrążał samochód. Pancerne drzwi otworzyły się na oścież, na asfalt wypadł płonący, kosmaty tobół i z przeraźliwym wyciem zaczął się toczyć, sypiąc iskry.

Potem Andrzej znowu stracił przytomność, jakby ktoś spuścił kurtynę. Zostały tylko wściekłe głosy, nieludzkie piski i tupot dziesiątek nóg. Od płonącego samochodu pancernego dobiegał smród benzyny i rozpalonego żelaza. Fritz Heiger, otoczony tłumem ludzi Z białymi opaskami na rękawach, wyższy od nich o całą głowę, wykrzykiwał komendy i gwałtownie machał rękami w różne strony. Twarz i białe, rozczochrane włosy miał pokryte sadzą. Inni ludzie z białymi opaskami oblepili latarnie przed wejściem do merostwa, nie wiadomo po co włazili na górę i zrzucali stamtąd jakieś długie, szarpane wiatrem sznurki. Wlekli po schodach kogoś, rzucającego się i wierzgającego nogami, kto przez cały czas piszczał cienkim głosem, aż uszy puchły. Nagle na schodach pojawił się tłum ludzi o czarnych brodatych twarzach, szczęknęła broń. Pisk ucichł, ciemne ciało popełzło w górę, wzdłuż latarni, drgając kurczowo. Ktoś z tłumu wystrzelił, wierzgające nogi uspokoiły się, wyciągnęły i ciało zaczęło powoli kołysać się w powietrzu.