Изменить стиль страницы

Megan pozwoliła Duncanowi się przespać.

Chodził nerwowo po salonie aż do wpół do czwartej nad ranem, z setkami pomysłów w głowie, aż wreszcie padł wyczerpany na fotel z bronią na kolanach. Bliźniaczki znalazły go w tej pozycji, gdy się obudziły; Lauren delikatnie wyjęła mu pistolet z ręki, a Karen dotknęła jego ramienia, by go nie przestraszyć, gdyby się obudził. Troszkę później Megan udała się do kuchni, gdzie bliźniaczki zdążyły już położyć pistolet na środku kuchennego stołu i wpatrywały się weń, jakby był czymś żywym.

– Skąd my to mamy? – zapytała Lauren.

– I co chcecie z tym zrobić? – dodała Karen.

– Mamy to od sześćdziesiątego ósmego. Nie potrzebowaliśmy go nigdy… – Czuła się nieco zaskoczona podejściem bliźniaczek, ich rzeczowym tonem; nie wydawały się ani zaszokowane, ani przestraszone widokiem broni w ich domu.

– …dotąd – Lauren dokończyła zdanie za matkę.

– Aż dotąd – powtórzyła Megan.

– Czy rzeczywiście zamierzamy… – zaczęła Karen, lecz matka przytrzymała ją za rękę.

– Macie już jakiś plan? – zapytała Lauren.

– Nie, jeszcze nie.

– Więc co zrobimy?

– Teraz? – Megan spojrzała na bliźniaczki. – Teraz, dziewczynki, zostańcie tutaj i miejcie na oku ojca. Niech żadna nic nie robi. Jeśli zadzwoni telefon, obudźcie go. To mogą być oni. Powiedzieli, że się skontaktują.

– Nienawidzę czekania – powiedziała Lauren z nagłą siłą. – Nie znoszę tak czekać wciąż na coś, co nam się przydarzy. Może tak my byśmy coś zrobili.

– Przyjdzie i nasz czas, obiecuję – zapewniła Megan.

Lauren z zadowoleniem skinęła głową. Jej siostra wpatrywała się w matkę.

– A co chcesz teraz zrobić? – zapytała Karen. Megan podniosła pistolet ze stołu i schowała do teczki.

– Nie zrobisz sama nic nierozsądnego, prawda? Pójdę obudzić tatę – ostrzegała Lauren. – To dotyczy nas wszystkich.

Megan pokręciła głową.

– Nie martw się. Chcę tylko pojechać i rzucić okiem na niektóre posiadłości. To właśnie robią agenci nieruchomości w niedzielę.

– Mamo!

– Mamo, absolutnie nie możesz jechać sama. Tata się wścieknie.

– Wiem, ale muszę to zrobić sama.

– Dlaczego? I co chcesz zrobić?

– Co? Wyciągnąć sztylet znienacka – odpowiedziała Megan. – Próbowałam odgadnąć, który dom mogliby ewentualnie wynająć. Znalazłam parę takich miejsc. Może będę miała szczęście i odnajdę Tommy'ego i dziadka.

– Taak. A może będziesz miała pecha i wpadniesz w tarapaty – mruknęła pod nosem Karen.

– Mamo, to jest szaleństwo… – zaczęła Lauren. Megan pokiwała głową.

– Tak, chyba tak. Ale przynajmniej jest to coś, a to jest lepsze niż nic.

– Myślę jednak, że powinnaś poczekać na tatę – nalegała Karen.

– Nie, on już zrobił, co do niego należało. Sam. A teraz ja zrobię, co do mnie należy. Też sama.

Popatrzyła wnikliwie na dziewczynki. Zaskoczyło ją przez moment, że jest taka dogmatyczna, wiedziała jednak, że musi wyjść z domu, zanim obudzi się Duncan. On jest taki rozsądny i praktyczny, a przede wszystkim będzie się o nią bał. Nie dopuści, by podjęła to ryzyko, a to byłoby gorsze aniżeli każde możliwe niebezpieczeństwo. Walczyły w niej sprzeczne racje. Nie zrobiłam dotąd nic, pomyślała… Teraz przyszedł czas, bym coś zrobiła.

– Mamo, czy ty na pewno wiesz, co robisz? – zapytała Lauren.

– Tak – odparła Megan. – Nie. Zresztą, co to za różnica. – Nałożyła żakiet, wzięła czapkę i szalik. – Kiedy ojciec się obudzi, powiedzcie, że zadzwonię za godzinę lub dwie. I niech się o mnie nie martwi.

Przejęta troską o Duncana, który spał ciężkim snem, zostawiła bliźniaczki, z których żadna nie uwierzyła jej ani na moment.

Kiedy znalazła się na zewnątrz, zatrzymała się i wciągnęła w płuca haust zimnego powietrza. Poczuła jak wilgoć i chłód przenika jej mózg i rozjaśnia myśli. Na moment ogarnęło ją poczucie winy, zdawała sobie sprawę, w jaką furię wpadnie Duncan, kiedy się obudzi. Odsunęła jednak na bok to uczucie i podeszła stanowczym krokiem do samochodu, rozglądając się jednocześnie czy nie ma w pobliżu Olivii i jej ludzi. Dookoła nie było nikogo poza sąsiadami. Jedna z rodzin zapakowała się właśnie do furgonetki i ostrożnie wyjeżdżała tyłem z podjazdu. Samochód załadowany był kijami hokejowymi, łyżwami, wszyscy mieli na sobie czerwono-niebieskie dresy. Inny sąsiad oczyszczał ścieżkę z zeschłych liści. Nieco dalej starsze małżeństwo okładało nowozem grządki kwiatowe przed pierwszymi opadami śniegu. Poczuła się niemal przygwożdżona normalnością otoczenia. Obok przejechał samochód, w którym siedział jeden z pośredników z jej biura, mieszkający przy sąsiedniej przecznicy. Pomachała mu kokieteryjnie, aż zrobiło jej się głupio. Ale przy tej sposobności popatrzyła za samochodem, i jednocześnie zbadała wzrokiem ulicę. Kiedy już była całkowicie pewna, że nikt na nią nie czeka i nikt nie obserwuje domu, wślizgnęła się za kierownicę. Zanim jednak zapaliła silnik, sprawdziła, czy wszystko wzięła: Mapa. Adresy. Papier i ołówek. Lornetka. Aparat fotograficzny i film. Pistolet. Na sobie miała ciemną kurtkę, wysokie, nieprzemakalne buty oraz jedną z wełnianych czapek narciarskich Duncana, którą naciągnęła na oczy. Przekręciła kluczyk w stacyjce, odetchnęła głęboko i ruszyła w drogę.

Jechała przez Greenfield szybko, nieustannie sprawdzając we wstecznym lusterku, czy jadące za nią samochody – ciemny sedan, furgonetka, sportowe auto czy też samochód dostawczy – nie śledzą jej. Muszę być całkowicie pewna, myślała. Dwukrotnie zatrzymała się na stacjach benzynowych, przepuszczając cały szereg pojazdów, chociaż nie była do końca przekonana, czy jest to najlepszy sposób na zgubienie ewentualnego ogona. Ostatecznie wybrała inny sposób. Wjechała na teren Greenfield College, znajdującego się już na peryferiach miasta. Był tam długi, okrążający trawnik podjazd do części administracyjnej. Przejechała nim, przyspieszając nieco, i wjechała z powrotem na drogę, tyle że w przeciwnym kierunku. Wówczas zatrzymała się, sprawdzając w lusterku czy nikt nie robi podobnego manewru. Upewniła się, że nie, wiec pojechała dalej, nie wiedząc, co prawda, czy jest bliżej swego zadania, ale będąc pewną, że przynajmniej próbuje to robić.

Na farmie porywacze kłócili się zawzięcie.

Euforia jaka ich ogarnęła poprzedniego wieczora, kiedy liczyli pieniądze, przeszła teraz w gorączkową dyskusję. Chodziło o to, co powinni przedsięwziąć teraz. Olivia, siedząc wygodnie w wielkim fotelu, słuchała uważnie, jak Bill Lewis i Ramon Gutierrez rzucali propozycjami. Dziwne, jak trochę pieniędzy zmienia ludzi, jak szybko sprawia, że tracą z pola widzenia to, co jest naprawdę ważne. Chciało jej się śmiać, gdy usłyszała, jak bardzo zmienili swoje podejście. Dwadzieścia cztery godziny temu obaj byli rozdygotani i niepewni, niemal sztywni z napięcia. Teraz, kiedy odnieśli sukces, przepełniała ich pycha i brawura. Czuła pogardę do nich obu, ale wolała tego nie okazywać. Należało teraz zrobić następny krok.

– Nie rozumiem – mówił Ramon – dlaczego nie zmywamy się stąd natychmiast. Co nas tu jeszcze trzyma? Mamy to, o co nam chodziło. Każda minuta czekania to błąd.

– Mamy? – zapytała Olivia zimno. – Jesteś pewien, że wykonaliśmy to, po co tu jesteśmy?

– Ja mam – odparł Ramon. Jednak przymknął się na chwilę.

– Ramon ma rację, Olivio. Po co się tu jeszcze szwendamy? Dlaczego po prostu nie wskoczymy do samochodu i nie wyniesiemy się stąd.

– Sądzicie, że zapłacili już wystarczająco? – Teraz musiała prowadzić dalszą grę ostrożnie, starając się, by rozumieli jej słowa zupełnie inaczej niż ona.

– Na każdego przypada pięćdziesiąt baniek. To więcej niż miałem kiedykolwiek w życiu. Wystarczy, żeby zacząć wszystko od nowa.

– A nie sądzisz, że oni mają więcej?

– Gdzie tam. Facet obrabował bank. Co jeszcze mogło zostać?

– A ta cała forsa, którą sam zgromadził? W akcjach, obligacjach, w funduszu powierniczym, posiadłościach, cały ten szmal, który jest jego i który sprzedaje teraz jak szalony? Nie widzicie? On myśli, że uda mu się spłacić wszystko bankowi. Jestem pewna, że tak sądzi. A te pieniądze też muszą być nasze.