Изменить стиль страницы

– Czy wiecie dlaczego tak ten dom kocham? – zapytała Megan.

– Z powodu okolicy? – spróbowała zgadnąć Lauren.

– Są tu dobre szkoły – próbowała odgadnąć Karen.

– Nie – odparła Megan. – Ponieważ to jest pierwszy dom naprawdę mój. Kiedy przyszłyście na świat, mieszkaliśmy z dziadkiem i babcią. Potem wynajmowaliśmy dom w Belchertown, a jeszcze później kupiliśmy wiejski dom w South Deerfield, zresztą tylko dlatego, że Duncan mógł go nabyć na dogodnych warunkach. Ale ja nienawidziłam tych miejsc, ponieważ wcale mi się nie podobały. A ten dom tak. Wiem, że z początku nie wszystko tu było jak trzeba, ale zawsze czułam, że to jest nasz dom, bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce. I właśnie tutaj wy dorastałyście. Tu rósł Tommy, i tu toczył swoje walki. Bo w tym właśnie miejscu Duncan i ja stanowiliśmy prawdziwy dom. Pamiętacie pierwsze Boże Narodzenie po śmierci babci? Kiedy zamiast my do dziadka, on przyjechał do nas? Obie dziewczynki skinęły głowami.

– Bardzo chciało mi się wtedy płakać. Nawet nie dlatego, że moja mama odeszła, co oczywiście było smutne i okropne, przez co czułam się taka samotna, i tak bardzo za nią tęskniłam, ale dlatego, że wtedy właśnie przestałam być czyimś dzieckiem i zaczęłam być sobą. Ona by to zrozumiała. Wy może jeszcze teraz tego nie rozumiecie, ale na pewno przyjdzie taki moment. To nie jest nic złego mieć swoje własne życie, polegać na sobie samym. Ale czasami bardzo trudno jest dojść do tego.

– Chodzi o to, co przydarzyło się tobie i tacie? – zapytała Karen. – Wtedy, w latach sześćdziesiątych?

– Tak jakby. Szukaliśmy czegoś. Jak wszyscy. Ale musiało upłynąć dużo czasu, zanim to zrozumiałam.

Megan pomyślała o napisach o pokoju, o długich włosach, paleniu amerykańskich flag, dżinsowych dzwonach i postrzępionych skórzanych kamizelkach. Rewolucyjne melodie dźwięczały w jej głowie razem z dudnieniem i brzękiem gitar. Columbia. Berkeley. Haight. Lato miłości. Generacja Woodstocku, potem Altamontu i Kent State. Zwalić mur. Czuła przyspieszone bicie serca.

– To, co robiliśmy, nie było złe – powiedziała. – Teraz może wydawać się takie, ale wtedy nie było złe. Nie… – Przerwała, lecz po chwili mówiła dalej. – Oczywiście, rabowanie zawsze jest złe, ale wtedy nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Zresztą wydawało się to mniejszym złem w porównaniu z tym wszystkim, co działo się na świecie każdego dnia.

– A czy wy zmieniliście się? – zapytała Lauren.

– Cóż, i tak, i nie. Świat się zmienił. I my razem z nim. To tak jakby cały świat chciał zapomnieć o tym wszystkim, co działo się wtedy, a i nam chyba zależało, żeby o tym zapomniano. Może to zresztą było błędem. Może powinno się pamiętać o tym, czym wtedy się tak przejmowaliśmy. Ale tamte czasy były pełne napięcia, świat nie mógłby wytrzymać tego zbyt długo. Wszystko powoli wyciszyło się, ustatkowało.

– A Olivia, ona przecież nie zmieniła się? – zapytała Lauren.

– No tak.

– Czy mogłaby? – zastanawiała się Karen. – Była w więzieniu. Mogła tylko widzieć, jak zmienia się samo więzienie. Ale nie ona.

– Tak, to prawda – odparła Megan łagodnie.

– I pewnie dlatego tak nas nienawidzi – podsumowała Lauren.

Megan pokiwała głową jakby chciała coś powiedzieć, lecz zamilkła ze wzrokiem utkwionym w niebo. Patrzyła na księżyc wiszący nad drzewami, rzucający blade światło przez nagie gałęzie.

– W roku, w którym urodziłyście się, w 1969, pierwszy człowiek wylądował na Księżycu. Dla was to pewnie nie jest takie istotne, wyrastałyście razem z promami kosmicznymi itd. Ale dla Duncana i dla mnie było to chyba coś więcej, niż można by się spodziewać. Wyrastaliśmy razem z bombami atomowymi i nowoczesna technologia była czymś, do czego przywykliśmy. Ale pamiętam, jak siedzieliśmy razem z babcią i dziadkiem, kołysząc was obie na rękach, i oglądaliśmy telewizję. Najbardziej niezwykłe było nie to, że człowiek wylądował na księżycu, ale wyraz twarzy waszych dziadków, wpatrujących się w ekran w osłupieniu. Mówili później, że to dlatego, że wtedy, kiedy się urodzili, w latach dwudziestych, nowoczesna technologia to było coś nowego. Oni byli dziećmi czasów kryzysu. Dopiero niedawno wynaleziono samolot. Wychowywali się na Bucku Rogersie i nie sądzili, że mogą kiedykolwiek zobaczyć, jak człowiek zdobywa inny świat. To była domena fantastyki naukowej. – Spojrzała znowu na dom. – W tym mieście wyrastałam. Tak jak wy i Tommy. To jest nasze miejsce, na zawsze. Nawet jeśli wy obie i Tommy dorośniecie, wyprowadzicie się stąd, zawsze będziecie mogli tu wrócić i czuć się jak w domu. Normalnie. Bez względu na to, jak bardzo by się tu zmieniło i jak zmienilibyście się wy.

– Mamo – zaczęła Lauren tonem trochę spłoszonym – mówisz jak Scarlett O'Hara.

Karen stłumiła chichot i dodała:

– Albo Judy Garland w Czarodzieju z Oz. Nie ma takiego miejsca jak…

Megan popatrzyła na dziewczęta, zobaczyła jak wymieniają krótkie spojrzenie i też uśmiechnęła się do siebie. Widocznie pomyślały, że jestem niespełna rozumu. To napięcie tak na mnie działa, że jestem już niemal u kresu wytrzymałości. A może mają rację.

Wzdrygnęła się i odsunęła od siebie głupie myśli. Lodowate powietrze wypełniło jej płuca i przeniknęło całe ciało.

Przypomniała sobie, jak ojciec, kiedy miała dziesięć lat, wziął ją na biwak wśród lasów w Maine. W pewnym momencie razem z matką oddaliły się od kempingu, zbierając jagody. Kiedy przedzierały się przez jeżyny, zauważyły nagle w odległości dwudziestu paru metrów czarną niedźwiedzicę z dwojgiem małych. Zwierzę zastygło w bezruchu patrząc prosto na nią i na matkę. I tak dwie rodziny wpatrywały się przez chwilę w siebie… A potem niedźwiedzie oddaliły się, bez pośpiechu i przestrachu. Przypomniała sobie, jak ojciec ostrzegał je później, żeby nigdy nie zbliżały się do niedźwiedzicy z małymi, ponieważ może nagle zaatakować i zrobić się niebezpieczna. I jak matka odparła łagodnie i rzeczowo: "I ja również".

Megan spojrzała na bliźniaczki i rzekła:

– Muszę wam coś powiedzieć. Nie stracimy go. I nie stracimy naszej rodziny. Nie pozwolę na to.

– Ależ mamo! – wykrzyknęła Lauren. – Oczywiście, że nie.

– Nie martw się, mamo – zawtórowała Karen. – Na pewno tak się nie stanie. Nikt z nas na to nie pozwoli.

– Wiesz co, mamo – odezwała się Lauren – nasze życie jest całkiem fajne. Wszystko w nim jest jak trzeba. A wy oboje robicie wszystko, żeby tak było. Naprawdę staracie się.

– Dlaczego mielibyśmy czuć się winni? – dodała Karen.

– No właśnie – powiedziała Megan. I nagle mocno objęła dziewczynki ramionami. Zauważyła, że po raz pierwszy oczy Lauren zaszkliły się lekko, a Karen zacisnęła zęby. Dostrzegła jak starsza córka ścisnęła siostrę za ramię, jakby chciała jej powiedzieć, żeby dała spokój i wzięła się w garść. Moja córka – sierżant. I moja córka – poetka. Zobaczyła, że Lauren usztywniła się i kiwnęła głową, ale w tej króciutkiej chwili żar płynący od dziewczynek odegnał chłód wieczoru.

Jej serce wypełniła niewypowiedziana duma. Objęła córki i tak we trzy, splecione, skierowały się do domu, połączone kiełkującym uczuciem buntu.

Duncan siedział przy biurku wpatrzony w listę spraw do załatwienia. Jestem człowiekiem dobrze zorganizowanym, pomyślał. Nawet kiedy przychodzi mi działać w desperacji, zawsze przygotowuję sobie listę spraw, bardzo szczegółowo. Być przygotowanym. Uśmiechnął się. Byłem dobrym skautem, dowódcą patrolu. Zdobyłem Gwiazdę. A ile odznak? Niemało. Za węzły i wiosłowanie, i sygnalizację, i za sprawność leśnika. Pokręcił głową na to wspomnienie. To były jedyne medale, na jakie kiedykolwiek zasłużyłem. Znowu spojrzał na listę. Czy za napad na bank też dostałbym odznakę? Uśmiechnął się. Może tym razem. Bo z pewnością nie wtedy.

Lista była napisana na żółtej kartce z bloczku i zaczynała się nagłówkiem: WEWNĄTRZ BANKU, pod którym widniały podtytuły: SYSTEM ALARMOWY, SKARBIEC, AUTOMATYCZNY KASJER oraz DEZINFORMACJA. Pod spodem nabazgrał ostrzeżenie: Zniszczyć kartkę. Zniszczyć sześć następnych kartek. Pamiętał, że FBI ma specjalne spektrografy, które potrafią odczytać ślady po długopisie na czystych kartkach pod jego listą. Potrafię sporządzić dobrą listę, ocenił.