Część piąta. ŚRODA W POŁUDNIE
Duncan czekał. Cały ranek słysząc dzwonek telefonu odczuwał przypływ niepokoju, zmieniającego się w rezygnację, gdy okazywało się, że to nie porywacze, lecz jakiś lokalny przedsiębiorca czy ewentualni kredytobiorcy. Pracował wykonując wszystkie działania jak maszyna. Któryś z klientów, zdziwiony jego bezosobowością, zapytał, czy nie czuje się źle. Odpowiedział, że to prawdopodobnie atak grypy. To samo powiedział swojej sekretarce, gdy usiłowała przedstawić mu dzisiejszy plan spotkań. Zasugerowała nawet powrót do domu – na szczęście zachował jeszcze resztkę przytomności umysłu i odparł, że to skutek przemęczenia papierkową robotą i że lepiej będzie zmienić nieco jego rozkład zajęć na najbliższy dzień. Sekretarka pokiwała współczująco głową i spytała, czy ma ochotę napić się rosołu, który mogliby mu przynieść z najbliższego baru.
Przez chwilę uderzyło go, jakim znakomitym wybiegiem jest udawanie grypy. Na Północnym Wschodzie chorobę tę traktowano jako główną przyczynę wszelkich odstępstw od normy.
Następnie popadł w stan niespokojnego czuwania. Z każdą godziną odczuwał rosnące zdenerwowanie. Nie mógł zrozumieć, czemu porywacze tak się ociągają. Szybkość działania jest przecież jednym z ich atutów. Oczekiwał, że Olivia da mu poznać swoje żądania, powinna przekazać je już z samego rana. To było do niej niepodobne – tak przeciągać działania. Nie był na to przygotowany. Uprzytomnił sobie, że w ogóle na nic nie był przygotowany.
Czas jednak biegnie jednakowo dla wszystkich, pomyślał. Czas nie zwalnia ani nie przyspiesza – trudno jednak było w to uwierzyć.
Wszystko będzie dobrze, powtarzał sobie. Wkrótce zadzwoni. Tommy'emu nic nie jest. Może tylko trochę jest przestraszony i zdezorientowany, ale nic mu przecież nie jest. Podobnie z sędzią – jest rozdrażniony i kłótliwy, ale też nic mu się nie stało.
Ona chce mnie tylko zmiękczyć, żebym przestał się mieć na baczności, żebym stracił pewność siebie.
Wszystko będzie dobrze.
Kiwał się na fotelu, słuchając rytmicznego skrzypienia sprężyn, wtórującego jego myślom. Popatrzył na telefon na biurku. Był nowoczesny, nieduży – jeden z tych leciutkich włoskich modeli bez widełek. Żałował, że nie ma jakiegoś staroświeckiego grata z okrągłą tarczą, który brzęczałby przy nakręcaniu numeru i solidnego dzwonka zamiast elektronicznych pisków, do których tak się przyzwyczaił.
Oni żyją. Muszą żyć.
Posłyszał stukanie do drzwi – pojawiła się w nich sekretarka.
– Już prawie pierwsza, panie Richards, chciałabym wyjść coś zjeść razem z pozostałymi. Czy przynieść panu lunch?
– Nie, dziękuję ci, Doris. Powiedz w centrali, że jestem u siebie i żeby łączyli do mnie wszystkie rozmowy z miasta.
– Dobrze, oczywiście. Czy jednak nie czuje się pan zbyt chory? Blado pan wygląda.
– Nic mi nie będzie. Do zobaczenia, Doris.
– Powinien pan jednak jechać do domu odpocząć.
– Bardzo ci dziękuję.
– Proszę pamiętać, że pana ostrzegałam.
– Dziękuję.
– Z pozoru niegroźna grypa może łatwo rozwinąć się w zapalenie płuc.
– Już dobrze, Doris.
– W porządku, panie Richards, będę za jakąś godzinę.
– Nie musisz się spieszyć.
Zamknęła drzwi, a on wyjrzał przez okno. Błękitne poranne niebo zakryły ciężkie, szare chmury. Przeszywający wiatr napełniał powietrze ciężką wilgocią, zwiastującą bliską zimę. Duncan zatrząsł się z zimna w swym fotelu i pomyślał o Tommym – oby jemu nie było zimno. Próbował przypomnieć sobie w co chłopiec był ubrany tego dnia – dżinsy i trampki oraz starą czerwoną koszulkę z napisem "New England Patriots" na upamiętnienie zdobycia tytułu mistrzowskiego siedem lat temu. Tommy miał również czapeczkę i rękawiczki a także futrzaną kurtkę, trochę już przetartą, ale wciąż ciepłą. Ale tego ranka padało, więc mógł być równie dobrze ubrany w żółty płaszcz przeciwdeszczowy, a on nie był zbyt ciepły. Duncan uderzył ze złością pięścią w blat biurka – nie chcę żeby tam marzł.
– Gdzie ona się podziewa? – Podniósł się i zaczął przechadzać po gabinecie. Gdzie jest i co knuje?
Przypomniał sobie Olivię taką, jaką ją widział ostatnim razem, walczącą z bezwładną Emily Lewis na ulicy przed bankiem, starającą się odciągnąć ją do furgonetki, dającej złudne poczucie bezpieczeństwa.
Jakże ona musi mnie nienawidzić. Nienawiść przepełniała ją w ciągu tych wszystkich lat spędzonych w więzieniu. Za grzechy ojców cierpią teraz niewinni. Podszedł do okna. Czy jeśli ktoś raz stchórzył, ma być tchórzem do końca życia? Spojrzał na nagie gałęzie dębu, walczące z lodowatym wiatrem.
Na biurku za nim zapiszczał telefon. Skoczył przez pokój, by go odebrać.
– Słucham – Duncan Richards!
– Tu Megan. Do tej pory nic nie…
– U mnie również – przerwał jej. – Jeszcze nic…
– Boże – głos Megan załamał się – czemu tak długo?
– Nie wiem, ale nic sobie nie wymyślaj. Niech cię nie ponosi wyobraźnia. Ja również staram się to zwalczyć, czekam tu już od rana. Pamiętaj, wszystko będzie dobrze.
– Tak myślisz? – w głosie Megan zabrzmiało niedowierzanie.
– Oczywiście. Weź się w garść. Gdy tylko porozmawiam z Olivia, czy kimś od niej, dam ci znać. Jak się czujecie?
– Nie martw się o nas. Nic nam nie będzie, nie znoszę jedynie czekania, to wszystko, poza tym chciałam usłyszeć twój głos.
– A jak Karen i Lauren?
– Dobrze. Zresztą je znasz. Nie mogą wytrzymać w domu.
– Niestety, jakiś czas będą musiały.
– Poradzimy sobie.
– Dobrze, odezwę się, gdy będę już coś wiedział.
Odłożył słuchawkę i poczuł się jeszcze gorzej. Popatrzył ze wściekłością na aparat. Gdzie jesteś, do cholery?! Rozległ się sygnał. Duncan chwycił słuchawkę.
– Mówi Duncan Richards!
– Pan Richards?
Napięcie opadło. Dzwoniła recepcjonistka banku.
– Czy pana sekretarka jest jeszcze na lunchu?
– Tak – odparł, czując się całkowicie pokonany.
– Przyszła osoba, z którą jest pan umówiony na pierwszą trzydzieści. Czy przyjmie pan ją teraz?
– Kto taki?!
– Klientka, twierdzi, że jest umówiona.
– Proszę chwilę poczekać…
Zaczął przerzucać papiery w poszukiwaniu kalendarza zajęć.
– Cholera – zaklął – przecież mówiłem Doris, żeby skreśliła wszystkie spotkania. – Niech ją szlag! Nie mogę bawić się teraz w jakieś rozmowy z klientami.
Znalazł w końcu mały skórzany notes, ale nie było w nim wzmianki o spotkaniu. Zatrzasnął go wściekły. Tyle razy jej powtarzam, żeby porządnie prowadziła dokumenty. Jasna cholera!
Wziął głęboki oddech. No dobra, załatwmy to kulturalnie. Poświęcę jej dwie minuty, a potem skieruję do któregoś z urzędników bankowych. Zebrał się w sobie, przygotowując do uprzejmej rozmowy, modląc się jednocześnie, żeby telefon nie zadzwonił podczas tej krótkiej chwili, którą będzie musiał poświęcić na nieważną rozmowę z jakąś agentką czy przedsiębiorczynią budowlaną.
– No dobrze – odezwał się w końcu – niech wejdzie.
Pochwycił dokumenty zaścielające biurko i zsunął je do szuflady. Zaciągnął dokładniej krawat, przeczesał dłonią włosy i poprawił okulary. Następnie rozejrzał się po gabinecie, czy nic nie świadczy o katastrofalnym nastroju, w jakim się znajdował. W miarę uspokojony zwrócił się do otwierających się właśnie drzwi. Ujrzał recepcjonistkę wprowadzającą gościa, podniósł się więc z mechaniczną formułką, jaką zawsze wypowiadał w takich okolicznościach.
– Witam, bardzo mi przykro, ale moja sekretarka zapodziała gdzieś notatkę…
I nagle zaniemówił.
– Witaj, Duncanie. – Była to Olivia Barrow. Odwróciła się do recepcjonistki.
– Bardzo pani dziękuję.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i zamknęła cicho drzwi pozostawiając ich samych.
Olivia stała spokojnie, podczas gdy Duncan gapił się na nią z niedowierzaniem.
– Nie poprosisz mnie, żebym usiadła? – zapytała.