Изменить стиль страницы

Ale kiedy doszedł do tego wniosku, zobaczył, że na korytarzu pojawia się Lucy Jones. Szła ze spuszczoną głową i widać było, że sama jest pogrążona w myślach i zdenerwowana. I w tej sekundzie Peter zobaczył przyszłość, która go przerażała. Poczuł bezradność i pustkę. Opuściłby szpital i zniknął w jakimś ośrodku w Oregonie. Lucy wróciłaby do swojego biura, do spokojnego rozgryzania kolejnych przestępstw. Francis zostałby sam, z Napoleonem, Kleo i braćmi Moses.

Chudy poszedłby do więzienia.

A anioł znalazłby następne palce do odcięcia.

Rozdział 26

Francis spędził noc niespokojnie. Chwilami leżał sztywno na łóżku, nasłuchując wszelkich niezwykłych w dormitorium odgłosów, które sygnalizowałyby powrót anioła. Dziesiątki takich odgłosów przebijały się przez jego mocno zaciśnięte powieki i rozchodziły po nim echem tak samo głęboko, jak bicie własnego serca. Setki razy Francisowi zdawało się, że czuje na czole gorący oddech anioła, a wrażenie zimnego dotyku ostrza na policzku ani na chwilę nie zniknęło z pamięci. Nawet podczas kilku momentów, gdy zlany potem osuwał się pośród nocnych lęków w namiastkę snu, odpoczynek zakłócały mu przerażające obrazy. Wyobraził sobie Lucy, unoszącą własną dłoń, okaleczoną tak samo jak dłoń Krótkiej Blond. Potem zobaczył siebie samego; poczuł, że ma rozerżnięte gardło i balansuje na skraju śmierci, rozpaczliwie próbując zamknąć ziejącą ranę.

Z ulgą powitał pierwsze światło poranka, wkradające się przez kraty okien, choćby tylko jako znak, że godziny władzy anioła nad szpitalem właśnie się kończą. Przez chwilę leżał na pryczy, chwytając się najdziwniejszych myśli – przyszło mu do głowy, że pacjenci szpitala nie mogą tak samo bać się śmierci jak ludzie w zewnętrznym świecie. Tu, w murach Western State, życie wydawało się o wiele słabsze, nie miało takiego samego przelicznika jak tam. Jakby nie było równie cenne, więc nie należało przykładać do niego takiej wagi. Przypomniał sobie, jak kiedyś wyczytał w gazecie, że zsumowana wartość wszystkich części ludzkiego ciała wynosiła około dolara czy dwóch. Pomyślał, że pacjenci Western State byli pewnie warci po kilka centów. Jeśli nawet tyle.

Francis poszedł do łazienki, umył się i przygotował na powitanie nowego dnia. Znajome oznaki szpitalnego życia dodały mu trochę otuchy; Mały Czarny i jego wielki brat kręcili się po korytarzu, kierując pacjentów do stołówki na śniadanie, trochę jak para mechaników grzebiących w silniku, żeby zaczął działać. Zobaczył pana Złego, ignorującego zaczepki różnych ludzi, dotyczące tego czy innego problemu. Francis zapragnął rzucić się w objęcia rutyny.

A potem, równie szybko, jak o tym pomyślał, zląkł się tego.

To tak dni przeciekały przez palce. Szpital, zmuszający do biernego przedzierania się przez czas, był jak narkotyk, silniejszy nawet niż te, które podawano w pigułkach czy zastrzykach. Z uzależnieniem przychodziło zapomnienie.

Chłopak pokręcił głową, bo jedno stało się dla niego jasne. Anioł bardziej należał do zewnętrznego świata, a gdyby on sam, Francis, zapragnął tam wrócić, musiałby się wspiąć na wręcz niewyobrażalnie wielką górę. Odnalezienie mordercy Krótkiej Blond mogło być jedynym normalnym czynem, jaki mu pozostał.

Głosy w jego głowie jazgotały niezrozumiale. Wyraźnie chciały mu coś przekazać, ale brzmiało to tak, jakby same nie mogły uzgodnić treści komunikatu.

Jedno ostrzeżenie przebijało się jednak przez hałas. Wszystkie głosy zgadzały się, że jeśli Francis zostanie, by w pojedynkę stawić czoło aniołowi, bez Petera i Lucy, nie przeżyje. Nie wiedział, jak by umarł ani kiedy. Nastąpiłoby to według planu anioła. Zamordowany w łóżku. Uduszony jak Tancerz albo zarżnięty jak Krótka Blond, a może zabity w jeszcze inny sposób, którego dotąd nie rozważył.

Nie byłoby żadnej kryjówki. Pozostawałaby tylko ucieczka w jeszcze głębsze szaleństwo, które zmuszało personel szpitala do zamykania takiego nieszczęśnika w izolatce co dzień.

Rozejrzał się, szukając dwojga pozostałych detektywów, i po raz pierwszy pomyślał, że przyszła pora odpowiedzieć na te wszystkie pytania, które zadawał anioł.

Osunął się na ścianę korytarza. Widzisz to. Masz przed oczami! Podniósł wzrok i zobaczył Kleo. Kobieta wymachiwała rękami, parła przed siebie jak wielki, szary pancernik przez flotyllę małych żaglówek. Cokolwiek dręczyło ją tego ranka, ginęło w lawinie przekleństw, mamrotanych w rytm wymachów ramion, tak że każde: „niech to szlag!”, „sukinsyny!”, brzmiało jak wybijanie godziny przez zegar. Pacjenci schodzili jej z drogi i kulili się pod ścianami, a Francis coś w tej chwili zrozumiał. To nie jest tak, że anioł wie, jak się wyróżniać. On wie, jak być takim samym.

Kiedy podniósł wzrok, zobaczył Petera idącego za Kleo. Strażak żywo dyskutował z panem Złym, który odmownie kręcił głową. Po chwili Evans machnął ręką, zawrócił na pięcie i ruszył przed siebie korytarzem.

– Masz powiedzieć Gulptililowi! – krzyknął za nim Peter. – Dzisiaj! Potem ucichł. Pan Zły nie odwrócił się, jakby nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co usłyszał. Francis szybko podszedł do przyjaciela.

– Peter?

– Cześć, Mewa. – Strażak spojrzał na niego trochę jak ktoś, komu właśnie przerwano. – Co jest?

– Peter – szepnął Francis. – Kiedy patrzysz na nas, na pacjentów, co widzisz?

Strażak zawahał się przed odpowiedzią.

– Nie wiem, Francis. To trochę jak w Alicji w Krainie Czarów. Jest coraz dziwniej i dziwniej.

– Ale widziałeś tu wszystkie rodzaje szaleństwa, prawda?

Peter znów się zawahał i nagle nachylił do przodu. Korytarzem zbliżała się Lucy; Strażak pomachał do niej, przysuwając się do Francisa.

– Zauważyłeś, Mewa? – spytał cicho.

– Człowiek, którego szukamy – szepnął Francis, kiedy Lucy zatrzymała się obok nich – nie jest bardziej szalony niż ty. Ale to ukrywa. Udaje, że jest inaczej.

– Mów dalej – zachęcił półgłosem Peter.

– Cały jego obłęd, a przynajmniej morderczy zapał i chęć obcinania palców, nie wynika ze zwykłego szaleństwa, jakiego tu pełno. On planuje. Myśli. Tu chodzi o zło, dokładnie tak, jak zawsze mówił Chudy. Nie o słyszenie głosów czy omamy ani nic innego. Ale tutaj on się ukrywa, bo nikomu nie przychodzi do głowy popatrzeć na niego i zobaczyć nie wariata, tylko zło… – Francis machnął głową, jakby wypowiadanie na głos tłukących się w nim myśli sprawiało mu ból.

– Co ty mówisz, Mewa? O czym myślisz? – Peter jeszcze bardziej zniżył głos.

– Przeglądaliśmy karty, przeprowadziliśmy przesłuchania, bo staraliśmy się znaleźć ślad łączący kogoś stąd ze światem zewnętrznym. Ty i Lucy, czego szukaliście? Mężczyzn, którzy w przeszłości dopuszczali się przemocy. Psychopatów. Furiatów notowanych przez policję. Może kogoś, kto słyszy głosy, rozkazujące mu wyrządzać zło kobietom. Chcecie znaleźć człowieka, który jest jednocześnie wariatem i przestępcą, tak?

– To jedyne logiczne podejście… – odezwała się w końcu Lucy.

– Ale tutaj wszyscy mają jakieś obłąkane impulsy. Każdy z pacjentów mógłby być mordercą, prawda?

– Tak, ale… – Lucy przetrawiała to, co mówił Francis. Chłopak odwrócił się do pani prokurator.

– Nie uważasz, że anioł też o tym wie? Nie odpowiedziała.

Francis wziął głęboki oddech.

– Anioł to ktoś, kto w swojej karcie nie ma niczego podejrzanego. Na zewnątrz to jeden człowiek. Tutaj drugi, zupełnie inny. Jak kameleon. To ktoś, na kogo nigdy nie zwrócilibyśmy uwagi. Dlatego jest bezpieczny. I może robić, co chce.

Peter popatrzył na przyjaciela sceptycznie, Lucy też wydawała się nieprzekonana.

– A więc, Francis… – zaczęła z namysłem. – Uważasz, że anioł udaje swoją chorobę umysłową?

Przeciągnęła to pytanie, jakby słowem „udaje” sugerowała niemożliwość czegoś takiego.

Francis pokręcił głową potem przytaknął. Sprzeczności, które dla niego były tak jasne, dla pozostałych dwojga okazywały się niezrozumiałe.

– Nie może udawać, że słyszy głosy. Albo ma omamy. Nie mógłby udawać kogoś… – Francis wziął głęboki oddech – takiego jak ja. Lekarze by go przejrzeli. Nawet pan Zły szybko by się zorientował.