Изменить стиль страницы

Różne rzeczy wyglądały znajomo, a mimo to pozostawały ukryte, niewyraźne, spowite panującą w szpitalu ciemnością. W swoim dochodzeniu też musiała odkryć dowody, podejrzanych i teorie. Nie wiedziała tylko, jak to zrobić.

Odchyliła głowę i pomyślała, że zamiast rozjaśnić, wszystko zabagniła. Jednocześnie, mimo braku konkretów, była bardziej niż kiedykolwiek przekonana, że znalazła się niebezpiecznie blisko osiągnięcia tego, po co przyjechała do szpitala.

Próbowała wyobrazić sobie człowieka, którego ścigała, ale odkryła, że tak samo jak kształty w pokoju, jego sylwetka była niewyraźna i rozmyta. Szpitalny świat po prostu nie dawał się nagiąć do prostych reguł, pomyślała. Przypomniała sobie dziesiątki chwil, kiedy siedziała naprzeciwko podejrzanego albo w policyjnym pokoju przesłuchań, albo później, na sali sądowej, i zauważała wszystkie drobne szczegóły: zmarszczki, ostrożne spojrzenie, gesty, które tworzyły portret człowieka ściśle zdefiniowanego winą i zbrodnią. Zawsze to było takie oczywiste. Mężczyźni, których aresztowała i oskarżała, nosili prawdę o swoich czynach jak tanie garnitury. Nie do pomylenia z niczym innym.

Wciąż wpatrując się w ciemność, powiedziała sobie, że musi myśleć bardziej twórczo, podstępnie, bardziej subtelnie. W świecie, z którego pochodziła, nie miała wątpliwości, kiedy stawała twarzą w twarz ze swoją ofiarą. Świat Western State był tego dokładnym przeciwieństwem. Tu istniały tylko wątpliwości. A może, pomyślała Lucy i poczuła nagły chłód, stała już twarzą w twarz z człowiekiem, którego ścigała. Ale tutaj to on panował nad rzeczywistością.

Dotknęła blizny. Człowiek, przez którego została zaatakowana, pozostawał idealnie anonimowy. Twarz miał zasłoniętą wełnianą kominiarką, tak że widziała tylko jego ciemne oczy. Był ubrany w czarne skórzane rękawiczki, dżinsy i pospolitą bluzę, dostępną w każdym sklepie turystycznym. Na nogach miał nike do biegania. Kilka słów wymówił gardłowo, ochryple, tak żeby ukryć jakikolwiek akcent. Przypomniała sobie, że właściwie nie musiał nic mówić. Lśniący myśliwski nóż wyrażał wszystko.

To było coś, co intensywnie analizowała. Przetwarzając w myślach całe zajście, skupiała się na tym szczególe, bo wydawał się jej dziwny i kazał się zastanawiać, czy celem napaści był sam gwałt, czy okaleczenie twarzy.

Odchyliła się i stuknęła lekko głową o ścianę, jakby mogła w ten sposób uwolnić jakąś myśl, przyklejoną do ram wyobraźni. Zastanawiała się czasami, jak to się stało, że całe jej życie się zmieniło, kiedy została napadnięta na schodach w akademiku. Ile to trwało, pomyślała. Trzy minuty? Pięć minut od początku do końca, od pierwszego ukłucia przerażenia, kiedy poczuła chwytające ją ręce, do oddalającego się tupotu stóp?

Na pewno nie więcej. A mimo to od tamtej chwili wszystko się zmieniło.

Pod palcami czuła nierówności blizny. Wygładziły się z upływem lat.

Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze pokocha. Bardzo w to wątpiła.

Nie chodziło o nic tak prostego jak nienawiść do wszystkich mężczyzn za czyny jednego. Albo o to, że nie umiała rozróżnić mężczyzn, których poznała, od tego, który ją skrzywdził. Było bardziej tak, pomyślała, jakby jakieś miejsce w jej duszy spowiła ciemność i skuł lód. Wiedziała, że napad stał się motorem większości jej działań i że za każdym razem, kiedy na sali rozpraw oskarżycielsko wskazywała palcem jakiegoś szarego na twarzy człowieka, wysyłanego do więzienia, odcinała dla siebie kawałki zemsty. Ale wątpiła, czy ziejąca w niej dziura kiedykolwiek się nimi wypełni.

Peter Strażak. Pomyślała, jak bardzo byli do siebie podobni. Zasmuciło ją to i zaniepokoiło; nie umiała docenić faktu, że oboje byli podobnie skrzywdzeni i że to powinno ich połączyć. Zamiast tego spróbowała wyobrazić sobie Petera w izolatce, pomieszczeniu najbliższemu więziennej celi, a na swój sposób nawet gorszemu. Jedynym celem istnienia izolatki było wyeliminowanie zewnętrznych myśli, jakie mogłyby zburzyć równowagę świata pacjenta. Szare ściany, obite miękką wykładziną. Łóżko przynitowane do podłogi. Cienki materac i wytarty koc. Nie ma poduszki. Sznurowadeł. Paska. Sedes z niewielką ilością wody, żeby nikt nie próbował się utopić. Lucy nie wiedziała, czy Petera wsadzono w kaftan bezpieczeństwa. Taka była procedura, a domyślała się, że pan Zły chciałby w tym przypadku się do niej zastosować. Przez chwilę zastanawiała się, jak Peter w ogóle pozostawał przy zdrowych zmysłach, kiedy wszystko dookoła niego tętniło obłąkaniem. Zgadywała, że wymagało to siły woli i ciągłego przypominania sobie, że on tu nie należy.

To musiało boleć, pomyślała.

W tym sensie, uświadomiła sobie, byli jeszcze bardziej podobni do siebie.

Lucy wzięła głęboki oddech i postanowiła spróbować usnąć. Rano musiała być czujna. Coś kazało Francisowi stanąć naprzeciwko krępego mężczyzny, a ona nie wiedziała co, chociaż podejrzewała, że coś istotnego. Uśmiechnęła się. Francis okazywał się bardziej pomocny, niż przypuszczała.

Zamknęła oczy, a kiedy zastąpiła jedną ciemność drugą, nagle usłyszała dziwny dźwięk, znajomy, lecz niepokojący. Otworzyła gwałtownie oczy i rozpoznała ten odgłos: to było ciche tupanie stóp na wykładzinie korytarza pod jej pokojem. Gwizdnęła przeciągle, serce zaczęło jej szybciej bić; natychmiast powiedziała sobie, że to błąd. Kroki nie były niczym niezwykłym w dormitorium pielęgniarek. Personel pracował na różne zmiany.

Ale kiedy tak nasłuchiwała, wydało jej się, że idący przystanął pod jej drzwiami.

Zesztywniała w łóżku, wyciągając głowę w kierunku słabego, charakterystycznego odgłosu.

Powtarzała sobie, że się pomyliła. Wtedy wydało jej się, że słyszy, jak ktoś powoli obraca klamkę.

Natychmiast rzuciła się do nocnej szafki. Hałaśliwie macając, zdołała zapalić lampkę. Pokój zalało światło; zamrugała kilka razy. Wyskoczyła z łóżka i ruszyła przed siebie, potykając się o metalowy kosz na śmieci, który potoczył się po podłodze z głośnym brzękiem. Drzwi miały zasuwkę; wciąż była zasunięta. Lucy pospiesznie przebiegła przez pokój i przytknęła ucho do grubych drewnianych drzwi.

Nic nie usłyszała.

Nasłuchiwała jakiegokolwiek dźwięku. Wszystkiego, co mogłoby wskazać, że ktoś stoi po drugiej stronie lub ucieka, że jest sama albo nie sama.

Cisza ścisnęła jej serce równie mocno i strasznie jak hałas, który zbudził jej czujność.

Czekała.

Przyciśnięta do drzwi, pozwalała mijać kolejnym sekundom.

Minuta. Może dwie.

Z tyłu, zza otwartego okna dobiegły ją nagle głosy przechodzących dołem ludzi. Ktoś się zaśmiał, ktoś mu zawtórował.

Odwróciła się z powrotem. Odsunęła zasuwkę i nagłym, szybkim ruchem otworzyła drzwi.

Korytarz był pusty.

Wyszła za próg i obejrzała się na prawo i lewo.

Nikogo.

Lucy wzięła jeszcze jeden głęboki oddech, pozwalając, żeby chłód powietrza w płucach uspokoił jej walące serce. Pokręciła głową. Cały czas byłaś sama, powiedziała sobie. Zaczynają ci puszczać nerwy. Przebywanie w otoczeniu takiego natężenia szaleństwa i dziwactwa sprawiło, że zrobiła się nerwowa. Jeśli powinna się czegoś bać, ten, kto to był, powinien się bać jeszcze bardziej jej samej. Ta myśl dodała Lucy otuchy.

Wróciła do pokoju. Zamknęła drzwi na klucz, a zanim położyła się do łóżka, oparła o drzwi drewniane krzesło. Nie tyle jako dodatkową zaporę, bo nie sądziła, żeby to coś dało. Ale krzesło przewróciłoby się na podłogę, gdyby ktoś otworzył drzwi. Na siedzeniu postawiła metalowy kosz na śmieci, a na szczycie tej wieży położyła swoją małą walizkę. Uznała, że huk spadających przedmiotów byłby wystarczająco wczesnym ostrzeżeniem, żeby zdążyła się obudzić, choćby spała nie wiadomo jak głęboko.