Изменить стиль страницы

Rozdział 19

Peter zrzucił z siebie biały uniform pielęgniarza tuż za drzwiami budynku Amherst. Mały Czarny wziął od niego workowate spodnie i luźną kurtkę, złożył je i wcisnął pod pachę, a Peter tymczasem wciągnął pogniecione dżinsy.

– Schowam to, dopóki nie będziemy mieli pewności, że Gulptilil skończył obchód i możemy wracać do roboty – poinformował pielęgniarz. Potem spojrzał uważnie na Petera. – Powiesz pannie Jones, co i gdzie widzieliśmy?

Peter kiwnął głową.

– Jak tylko pan Zły sobie pójdzie.

Mały Czarny się skrzywił.

– Dowie się. Tak czy inaczej. Zawsze się dowiaduje. Wcześniej czy później dowie o wszystkim, co się tu dzieje.

Peter pomyślał, że to intrygująca informacja, ale nie skomentował tego. Przez chwilę Mały Czarny wyglądał na niezdecydowanego.

– A więc co zrobimy w sprawie człowieka, który ma schowaną koszulkę całą we krwi, raczej nie swoją?

– Myślę, że na razie powinniśmy siedzieć cicho – powiedział Peter. – Przynajmniej dopóki panna Jones nie zdecyduje, co dalej. Musimy być bardzo ostrożni. W końcu człowiek, pod którego łóżkiem to było, teraz właśnie z nią rozmawia.

– Sądzisz, że pani prokurator czegoś się z tej rozmowy dowie? Strażak wzruszył ramionami.

– Musimy po prostu być ostrożni – powtórzył.

Mały Czarny pokiwał głową. Peter widział, że pielęgniarz rozumiał, jak bardzo niebezpieczna była wiedza, którą właśnie posiedli. Peter przeczesał dłonią włosy, zastanawiając się nad sytuacją. Jego pierwsza myśl dotyczyła kwestii technicznych: jak odosobnić i postępować dalej z mężczyzną śpiącym w łóżku, pod którym dokonano odkrycia. Było sporo do zrobienia, kiedy znalazł się już prawdziwy podejrzany. Ale całe doświadczenie Petera sugerowało ostrożność, nawet jeśli stała w sprzeczności z jego naturą. Uśmiechnął się, bo rozpoznał znajomy dylemat, z którym spotykał się przez całe życie, dotyczący równowagi między drobnymi kroczkami a skokiem na główkę. Zdawał sobie sprawę, że trafił do szpitala przynajmniej po części właśnie dlatego, że nie udało mu się zawahać.

Na korytarzu przed gabinetem przesłuchań stał większy z braci Moses. Pilnował pacjenta dorównującego mu wzrostem, a może i siłą, ale ten szczegół jakoś nie martwił Dużego Czarnego. Mężczyzna kołysał się w przód i w tył, trochę jak ciężarówka, która próbuje wyjechać z błota. Kiedy Duży Czarny spostrzegł Petera i swojego brata, szturchnął pacjenta.

– Musimy odprowadzić tego dżentelmena z powrotem do Williams – zwrócił się do Małego Czarnego. Spojrzał bratu w oczy i dodał: – Piguła jest na górze, robi obchód na drugim piętrze.

Peter nie czekał, aż pielęgniarze wyjaśnią mu, co ma robić.

– Zaczekam tu na pannę Jones – powiedział. Oparł się o ścianę, jednocześnie uważnie obserwując człowieka eskortowanego przez pielęgniarza. Chciał mu spojrzeć w oczy, zmierzyć jego postawę, wygląd, zajrzeć w serce. Ten mężczyzna mógł być mordercą.

Kiedy obstawa z pacjentem go mijała, Peter oparty swobodnie o ścianę nie zdołał się powstrzymać.

– Cześć, aniele – zawołał półgłosem. – Wiem, kim jesteś.

Żaden z braci Moses chyba tego nie usłyszał.

Pacjent też nawet nie drgnął. Szedł tuż za pielęgniarzami, najwyraźniej nieświadomy, że ktoś coś do niego powiedział. Szedł jak człowiek ze spętanymi nogami i rękami, stawiał małe kroczki, chociaż był przecież wolny.

Peter patrzył, jak szerokie plecy pacjenta znikają za drzwiami budynku, potem oderwał się od ściany i ruszył w stronę gabinetu, gdzie czekała Lucy Jones. Nie wiedział, co konkretnie ma myśleć o tym, co się właśnie wydarzyło.

Zanim jednak dotarł do drzwi, ze środka wyszła Lucy, a tuż za nią pan Zły. Najwyraźniej opowiadał jej coś z przejęciem. Francis trzymał się z tyłu, z dystansem od psychologa. Peter dostrzegł, że Mewa wygląda na zatroskanego, jakby skurczył się pod ciężarem jakiejś myśli. Wydawał się jeszcze szczuplejszy. Ale chłopak nagle podniósł głowę, zobaczył nadchodzącego Petera i nagle mu się poprawiło; natychmiast ruszył w stronę przyjaciela. W tej samej chwili Peter dostrzegł Gulptilila. Psychiatra wchodził na korytarz z dalszej klatki schodowej, prowadząc za sobą niewielką koterię pracowników szpitala. Wszyscy mieli w rękach długopisy i notesy, zapisywali swoje spostrzeżenia i robili notatki. Peter zauważył Kleo. Z papierosem przyklejonym do dolnej wargi zerwała się ze starego i niewygodnego krzesła i ruszyła wprost na spotkanie dyrektora medycznego. Zagrodziła mu drogę jak starożytny wojownik, broniący bram miasta.

– A, pan doktor! – Jej głos był niemal krzykiem. – Co pan zamierza zrobić z niewystarczającymi porcjami jedzenia podawanymi w porze posiłku? Nie wierzę, że stanowa legislatura miała na celu zagłodzenie nas na śmierć, kiedy zakładała ten szpital. Mam przyjaciół, którzy mają przyjaciół, którzy znają wysoko postawionych ludzi, a oni mogą szepnąć gubernatorowi słówko na temat kwestii zdrowia psychicznego…

Piguła zawahał się, potem odwrócił do Kleo. Towarzysząca mu grupa stażystów i rezydentów przystanęła i jak chór w broadwayowskim przedstawieniu odwróciła się razem z nim.

– Ach, pani Kleo – zaczął obłudnie doktor. – Nie wiedziałem, że jest jakiś problem ani że składała pani skargę. Ale nie sądzę, żeby konieczne było angażowanie w tę sprawę całych władz stanu. Porozmawiam z personelem kuchennym i dopilnuję, żeby wszyscy dostawali tyle jedzenia, ile potrzebują.

Kleo jednak dopiero się rozkręcała.

– Paletki do ping-ponga są zużyte – ciągnęła. – Trzeba je wymienić. Piłki często pękają, siatki są postrzępione i trzymają się na sznurku. Stół jest pokrzywiony i niestabilny. Niech mi pan powie, doktorze, jak człowiek ma rozwijać swoje umiejętności, dysponując marnej jakości sprzętem, który nie spełnia nawet minimalnych wymagań Amerykańskiego Związku Tenisa Stołowego?

– Cóż, nie byłem świadomy istnienia tych problemów. Przyjrzę się budżetowi na rekreację i sprawdzę, czy mamy fundusze na zakup nowych rzeczy.

Kogoś innego mogłoby to uspokoić, ale Kleo nie myślała kończyć.

– Nocą w dormitorium jest o wiele za głośno. Nie można się dobrze wyspać. Sen jest bardzo ważny dla dobrego samopoczucia i ogólnego postępu w powrocie do zdrowia. Minister zdrowia zaleca co najmniej osiem godzin nieprzerwanego snu na dobę. Poza tym potrzebujemy więcej miejsca. O wiele więcej miejsca. Więźniowie czekający w celi śmierci na wyrok mają więcej przestrzeni niż my. Tłok wymknął się spod kontroli. Potrzebujemy więcej papieru toaletowego w łazienkach. O wiele więcej papieru. I… – Wypowiedź Kleo stała się kaskadą skarg. -… Dlaczego nie ma więcej pielęgniarzy, którzy pomagaliby ludziom w nocy, kiedy mamy koszmary? Ciągle ktoś woła o pomoc. Koszmary, koszmary, koszmary. Wołasz, wołasz i płaczesz, i nikt nigdy nie przychodzi. Tak nie można, tak się zwyczajnie, cholera jasna, nie robi.

– Podobnie jak wiele instytucji stanowych mamy problemy kadrowe, Kleo – odparł doktor tonem wyższości. – Zapamiętam sobie oczywiście twoje skargi i zobaczę, co się da zrobić. Ale jeśli personel z nocnej zmiany miałby reagować na każdy krzyk, zabiegałby się na śmierć po dwóch dniach, Kleo. Obawiam się, że czasami trzeba sobie samemu radzić z koszmarami.

– To nie w porządku. Przy takiej ilości leków, jakie w nas, dranie, pompujecie, powinniście umieć znaleźć środek na spokojny sen.

Kleo jakby puchła z każdym słowem, unoszona królewską godnością – Maria Antonina budynku Amherst.

– Poszukam w podręcznikach jakiegoś dodatkowego leku – skłamał doktor. – Czy są jeszcze jakieś sprawy, którymi trzeba się zająć?

Kleo wyglądała na trochę zdenerwowaną, trochę sfrustrowaną, ale w jej oczach nagle pojawiła się przebiegłość.

– Tak – odpowiedziała z ożywieniem. – Chcę wiedzieć, co się dzieje z biednym Chudym. – Wskazała Lucy, która czekała cierpliwie pod ścianą korytarza. – I chcę wiedzieć, czy udało się jej znaleźć prawdziwego mordercę!

Słowa kobiety odbiły się echem od ścian.