Изменить стиль страницы

Rozdział 2

Francis Xavier Petrel przyjechał do Szpitala Western State karetką, zapłakany, ze związanymi i skutymi rękami i nogami. Padał ulewny deszcz, szybko zapadał zmrok. Francis miał dwadzieścia jeden lat i był przerażony bardziej niż kiedykolwiek w całym swoim krótkim i – aż do tej pory – dość nudnym życiu.

Dwaj mężczyźni, którzy przywieźli go do szpitala, podczas jazdy niewiele się odzywali. Psioczyli tylko pod nosem na nietypową pogodę i rzucali jadowite uwagi pod adresem innych kierowców, z których żaden najwyraźniej nie dorastał do ich standardów doskonałości. Mimo włączonego koguta ambulans sunął bez pośpiechu. Obaj mężczyźni wyglądali na znudzonych rutynową jazdą do szpitala. Jeden popijał gazowany napój z puszki, mlaskając głośno. Drugi gwizdał melodie popularnych piosenek. Pierwszy nosił presleyowskie baki, drugi miał gęstą lwią czuprynę.

Dla dwóch sanitariuszy mogła to być nudna podróż, ale dla młodego mężczyzny, z tyłu samochodu sztywnego z napięcia, z trudem łapiącego powietrze sprintera, było to coś zupełnie innego. Każdy dźwięk, każde wrażenie coś mu sygnalizowało, jedno bardziej przerażające od drugiego. Rytmiczny stukot wycieraczek brzmiał jak odgłos bębnów głęboko w dżungli, dudniących o zagładzie. Szum opon na śliskiej nawierzchni był syrenią pieśnią rozpaczy. Nawet świst własnego, pełnego wysiłku oddechu wydawał się echem w grobowcu. Więzy wpijały się chłopakowi w ciało; otworzył usta, by zawołać o pomoc, ale nie mógł krzyknąć. Zagulgotał tylko rozpaczliwie. Symfonię bezładu przebijała tylko jedna myśl – jeżeli przeżyje ten dzień, nigdy nie spotka go już nic gorszego.

Kiedy ambulans z dygotem zatrzymał się przed wejściem do szpitala, chłopak usłyszał jeden ze swoich głosów, wybijający się z odmętów strachu: Zabiją cię tu, jeśli nie będziesz uważał.

Mężczyźni z ambulansu wydawali się nieświadomi wiszącego nad nimi niebezpieczeństwa. Z trzaskiem otworzyli drzwi samochodu i, nie siląc się na delikatność, wyciągnęli Francisa na noszach na kółkach. Poczuł krople deszczu na twarzy, mieszające się z potem na czole. Potem dwaj mężczyźni wwieźli go przez szerokie, podwójne drzwi do świata ostrych i surowych świateł. Jechali korytarzem, kółka noszy piszczały na linoleum i na początku Francis widział tylko szary, łaciaty sufit. Był świadom, że na korytarzu są też inni ludzie, ale za bardzo się bał, żeby się do nich odwrócić. Zamiast tego wbijał wzrok w sufit i liczył świetlówki, pod którymi przejeżdżał. Kiedy dotarli do czwartej, sanitariusze stanęli. Francis zdał sobie sprawę, że ktoś podszedł do noszy.

– W porządku, panowie – usłyszał tuż nad głową. – Przejmiemy go.

Potem nagle pojawiła się nad nim wielka, okrągła, czarna twarz, pokazująca w uśmiechu szeroki rząd nierównych zębów. Twarz wystawała z białego pielęgniarskiego kitla, na pierwszy rzut oka o kilka numerów za małego.

– W porządku, panie Francis Xavier Petrel. Nie będzie pan nam sprawiał żadnych problemów, prawda?

Mężczyzna mówił śpiewnym tenorem, tak że jego słowa zawierały tyle samo groźby, ile rozbawienia. Francis nie wiedział, co odpowiedzieć.

Z drugiej strony noszy w jego polu widzenia pojawiła się niespodziewanie druga czarna twarz.

– Nie wydaje mi się, żeby ten chłopak robił nam trudności – oznajmił drugi mężczyzna. – Ani troszeńkę. Zgadza się, panie Petrel?

On też mówił z lekkim południowym akcentem.

Powiedz im, że tak! - krzyknął głos w uchu Francisa.

Francis spróbował pokiwać głową, ale miał kłopoty z poruszaniem szyją.

– Nie będę robił problemów – wykrztusił. Słowa zabrzmiały chrapliwie i szorstko, ale cieszył się, że może mówić. Dodało mu to trochę otuchy. Przez cały dzień bał się, że z jakiegoś powodu w ogóle straci możliwość porozumiewania się.

– To dobrze, panie Petrel. Zdejmiemy pana z noszy. Potem usiądziemy, grzecznie i spokojnie, na wózku. Jasne? Ale kajdanek z rąk i nóg na razie nie zdejmiemy. Najpierw pogada pan z lekarzem. Może da coś, żeby się pan od razu uspokoił. Wyluzował. A teraz spokojnie. Siadamy, niech pan zsunie nogi.

Rób, co ci każą!

Zrobił, co mu kazano.

Zakręciło mu się w głowie i przez chwilę miał wrażenie, że się chwieje. Poczuł, że za ramię łapie go wielka dłoń. Odwrócił się i zobaczył, że pierwszy pielęgniarz jest olbrzymi, mierzy dobrze ponad dwa metry i waży ze sto pięćdziesiąt kilo. Mężczyzna miał potężnie umięśnione ramiona i nogi jak beczki. Jego partner był żylastym, chudym człowieczkiem, przy swoim koledze prawie karłem. Nosił krótką bródkę i fryzurę afro, która nie powiększała jednak jego mizernej postury. We dwóch mężczyźni posadzili Francisa na wózku.

– W porządku – odezwał się mały. – Jedziemy do lekarza. Nic się pan nie boi. Teraz może się wydawać, że jest fatalnie, źle i paskudnie, ale niedługo będzie lepiej. Ma pan to jak w banku.

Francis mu nie uwierzył. W ani jedno słowo.

Pielęgniarze zawieźli go do małej poczekalni. Tam, za stalowym, szarym biurkiem siedziała sekretarka; kiedy wszyscy trzej pojawili się w drzwiach, podniosła wzrok. Robiła wrażenie rzeczowej, sztywnej osoby. Była w średnim wieku, ubrana w obcisły niebieski kostium. Miała trochę za mocno utapirowane włosy, trochę zbyt mocno podkreślone oczy i zbyt błyszczące usta, co nadawało jej niespójny wygląd pół bibliotekarki, pół dziwki.

– Pan Petrel, tak? – zwróciła się szorstkim tonem do dwóch czarnych pielęgniarzy, chociaż dla Francisa było oczywiste, że sekretarka nie oczekuje odpowiedzi, bo już ją zna. – Możecie wejść, doktor czeka.

Przejechali przez następne drzwi do następnego pomieszczenia trochę przytulniejszego; dwa okna na tylnej ścianie wychodziły na dziedziniec. Widać było chwiejący się na wietrze dąb, za nim zaś w oddali inne budynki, ceglane, z czarnymi, łupkowymi dachówkami, zlewające się z ponurą czernią nieba. Pod oknami stało olbrzymie drewniane biurko. W rogu pokoju był regał z książkami, a na szarej wykładzinie, przed ciemnoczerwonym, orientalnym dywanikiem stały dwa miękkie fotele. Na ścianie, obok portretu prezydenta Cartera, wisiało zdjęcie gubernatora. Francis błyskawicznie obejrzał to wszystko, kręcąc na wszystkie strony głową. Jego wzrok jednak szybko spoczął na niskim mężczyźnie, który wstał zza biurka, kiedy pielęgniarze wepchnęli pacjenta do gabinetu.

– Dzień dobry, panie Petrel. Jestem doktor Gulptilil – powiedział energicznie wysokim, prawie dziecięcym głosem.

Doktor był mocno zaokrąglony, zwłaszcza w barkach i w pasie; przypominał ściśnięty balonik. Był Hindusem albo Pakistańczykiem. Na szyi miał ciasno zawiązany, jaskrawoczerwony krawat. Nosił lśniącą czystością białą koszulę, ale niedopasowany, szary garnitur miał wystrzępione mankiety. Doktor sprawiał wrażenie człowieka, który stracił zainteresowanie swoim wyglądem w trakcie porannego ubierania się do pracy. Nosił grube okulary w czarnych oprawkach, a zaczesane do tyłu włosy zawijały mu się nad kołnierzem. Francis miał trudności z określeniem wieku lekarza. Doktor lubił podkreślać każde słowo machnięciem ręki, tak więc jego mowa wyglądała jak popis dyrygenta.

– Dzień dobry – odezwał się Francis niepewnie.

Uważaj, co mówisz! – krzyknął jeden z głosów.

– Wie pan, dlaczego tu trafił? – zapytał doktor. Wydawał się tym autentycznie zainteresowany.

– Nie jestem pewny – odparł Francis.

Doktor Gulptilil zajrzał w kartę.

– Najwyraźniej przestraszył pan kilka osób – powiedział powoli. – A one chyba uważają, że potrzebuje pan pomocy.

Mówił z delikatnym brytyjskim akcentem, angielszczyzną, która zerodowała przez lata spędzone w Stanach Zjednoczonych. W pokoju było ciepło; jeden z grzejników pod oknem syczał.

Francis pokiwał głową.

– To była pomyłka – oznajmił. – Nie chciałem. Wszystko trochę wymknęło mi się spod kontroli. Naprawdę to był wypadek. Zwykły błąd w ocenie. Chciałbym wrócić do domu. Przepraszam. Obiecuję, że się poprawię. Bardzo się poprawię. To była pomyłka. Nic nie znaczyła. Naprawdę. Przepraszam.