Изменить стиль страницы

– Nie. Raczej nie. Zazwyczaj chodzili z pustymi brzuchami, a często, jak w Rosji, przymierali głodem. Zaopatrzenie armii zawsze było problemem.

Peter podniósł do oczu bezkształtny kawałek czegoś, co serwowano jako kurczaka. Zastanawiał się, czy mógłby iść do bitwy, gdyby jego siłą napędową miała być taka zapiekanka.

– Powiedz mi, Napciu, uważasz, że jesteś wariatem? – spytał niespodziewanie.

Mały człowieczek znieruchomiał. Spora porcja klusek ociekających sosem zatrzymała się tuż przed jego ustami. Napoleon zastanowił się. Po chwili odłożył widelec i westchnął.

– Chyba tak, Peter – powiedział trochę smutno. – W niektóre dni bardziej niż w inne.

– Opowiedz mi coś o tym – poprosił Peter.

Napoleon pokręcił głową; zniknęły resztki jego entuzjazmu.

– Lekarstwa kontrolują omamy. Na przykład dzisiaj. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem cesarzem. Wiem tylko dużo o człowieku, który nim był. I o tym, jak dowodzić armią. I co się stało w 1812 roku. Dzisiaj jestem tylko zwykłym historykiem amatorem. Ale jutro… nie wiem. Bo na przykład wieczorem schowam lekarstwa pod językiem, a potem wypluję. Wszyscy tu się uczą takich sztuczek. A może dawka będzie trochę za mała. To też się zdarza. Pielęgniarki mają tak dużo pigułek do rozdania, że czasem nie pilnują dobrze, kto co dostaje. I już naprawdę potężne złudzenie nie potrzebuje dużo gleby, żeby się zakorzenić i zakwitnąć.

Peter przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– Brakuje ci tego?

– Czego?

– Złudzeń. Czujesz się kimś wyjątkowym, kiedy je masz, i zwykłym, kiedy mijają?

Napoleon się uśmiechnął.

– Tak. Czasami. Ale czasem też bolą, i to nie tylko dlatego, że widzisz, jakie są straszne dla wszystkich dookoła. Fiksacja staje się tak potężna, że zaczyna nad tobą panować. Czujesz, jakby w środku rozciągała ci się gumka. Wiesz, że w końcu musi pęknąć, ale za każdym razem, kiedy jesteś przekonany, że trzaśnie i wszystko ci się w środku wysypie, ona rozciąga się jeszcze trochę. Powinieneś zapytać Mewę. On chyba lepiej to rozumie.

– Zapytam. – Peter znów się zawahał. Zobaczył idącego w ich stronę Francisa. Chłopak poruszał się jak żołnierz z patrolu w Wietnamie – jakby nie był pewny, czy ziemia, po której stąpa, nie jest zaminowana. Francis halsował między kłótniami i złością, odrzucany trochę w prawo, trochę w lewo przez gniew i halucynacje, unikając mielizn demencji i niedorozwoju. W końcu dotarł do stolika i usiadł ciężko z westchnieniem ulgi. Stołówka była niebezpiecznym polem minowym kłopotów, pomyślał Peter.

Francis dźgnął widelcem szybko tężejącą masę na talerzu.

– Chyba nie chcą, żebyśmy się roztyli – mruknął.

– Ktoś mi mówił, że spryskują jedzenie torazyną – oznajmił Napoleon konspiracyjnym szeptem, nachylając się do Petera i Mewy. – W ten sposób mają pewność, że będziemy spokojni i pod kontrolą.

Francis spojrzał na dwie kobiety pozbawione galaretki. Wciąż na siebie wrzeszczały.

– Wątpię – odparł. – Wystarczy popatrzeć, co się dzieje.

– Mewa, jak myślisz, o co one się kłócą? – zapytał Peter, dyskretnie wskazując dwie pacjentki.

Francis podniósł wzrok, zawahał się i wzruszył ramionami.

– O galaretkę?

Peter się uśmiechnął. Potem pokręcił głową.

– Naprawdę sądzisz, że warto się pobić o miseczkę głupiej zielonej galaretki?

Francis uświadomił sobie, że Peter pyta na poważnie. Przyjaciel zwykł obudowywać duże pytania małymi. Francis podziwiał tę cechę, bo świadczyła o umiejętności wychodzenia myślą poza mury budynku Amherst.

– Chodzi o to, żeby coś mieć, Peter – powiedział powoli. – Coś namacalnego, tutaj, gdzie tak niewiele rzeczy należy do pacjenta. Nie chodzi o galaretkę, lecz jej posiadanie. O coś, co przypomina o świecie, który na nas czeka, jeśli tylko zdołamy posiąść dość drobiazgów, by zamienić się z powrotem w ludzi. Cóż, o to chyba warto walczyć, prawda?

Peter milczał, rozważając słowa Francisa. Obie kobiety nagle zalały się łzami.

Peter nie odrywał od nich wzroku i Francis pomyślał, że każdy taki incydent musiał ranić Strażaka na wskroś, bo on tu nie pasował. Zerknął na Napoleona, który wzruszył ramionami, uśmiechnął się i wesoło wrócił do jedzenia. On tu pasuje. Ja pasuję. Wszyscy tu pasujemy, za wyjątkiem Petera, rozważał Francis. Głęboko w duchu Strażak musi się bardzo bać, że im dłużej zostaje w szpitalu, tym bliższy jest temu, że się do nas upodobni. Francis usłyszał w głowie chór przytakiwań.

Gulptilil spojrzał z powątpiewaniem na listę nazwisk, którą Lucy rzuciła mu na biurko.

– To wygląda jak przekrój przez dużą część naszej populacji, panno Jones. Czy wolno zapytać, jakie kryteria selekcji pani przyjęła, wybierając akurat tych pacjentów?

Mówił sztywnym, nieprzyjaznym tonem; w zestawieniu z jego świergoczącym, śpiewnym głosem ta pretensjonalność brzmiała śmiesznie.

– Oczywiście – odparła Lucy. – Ponieważ nie przyszedł mi do głowy żaden czynnik determinujący natury psychologicznej, na przykład jakieś konkretne schorzenie. Oparłam się więc na przypadkach przemocy wobec kobiet. Każdy z siedemdziesięciu pięciu mężczyzn z tej listy zrobił coś, co można uznać za wrogie wobec płci przeciwnej. Niektórzy, rzecz jasna, posunęli się dalej niż inni, ale wszystkich łączy ten jeden wspólny czynnik.

Lucy mówiła tonem tak samo nadętym, jak przedtem doktor; wyćwiczyła tę umiejętność podczas pracy w biurze prokuratora i często korzystała z niej w sytuacjach oficjalnych. Bardzo niewielu biurokratów nie jest onieśmielonych przez kogoś, kto potrafi mówić ich językiem lepiej niż oni sami.

Gulptilil jeszcze raz przejrzał kolumny nazwisk. Lucy zastanawiała się, czy doktor potrafi przypisać każdemu teczkę i twarz. Takie sprawiał wrażenie, ale wątpiła, by aż tak bardzo interesowały go detale działania szpitala. Po chwili westchnął.

– Oczywiście, pani stwierdzenie dotyczy także dżentelmena już aresztowanego i podejrzanego o morderstwo – powiedział. – Mimo to, panno Jones, spełnię pani prośbę. Ale po raz kolejny muszę zauważyć, że to walka z wiatrakami.

– Zawsze to coś, od czego można zacząć, doktorze.

– Można też na tym skończyć, moim zdaniem – odparł Gulptilil. – Co, obawiam się, szybko nastąpi, kiedy zacznie pani szukać u tych ludzi informacji. Spodziewam się, że będzie to dla pani frustrujące zajęcie. – Uśmiechnął się, dość nieprzyjemnie. – Cóż, panno Jones, jak mniemam, chciałaby pani rozpocząć przesłuchania jak najszybciej? Pomówię z panem Evansem, może też z braćmi Moses, którzy zaczną przyprowadzać pacjentów. W ten sposób zaoszczędzimy pani wielu przeszkód, na jakie tu pani trafi.

Lucy wiedziała, że doktor Gulptilil mówił o chorobach psychicznych, ale jego słowa można było odebrać na wiele różnych sposobów. Uśmiechnęła się i pokiwała głową.

Kiedy wróciła do Amherst, Duży Czarny i Mały Czarny czekali na nią na korytarzu pod dyżurką na parterze. Obok nich stali Peter i Francis. Niedbale oparci o ścianę sprawiali wrażenie dwóch znudzonych nastolatków, szukających kłopotów na rogu ulicy. Ale to, jak Peter rzucał spojrzenia na boki, obserwując najmniejszy ruch i mierząc wzrokiem każdego przechodzącego pacjenta, kontrastowało z ich swobodną pozą. Nie zobaczyła nigdzie pana Evansa, co, pomyślała, było pomyślną okolicznością, zważywszy na prośbę, jaką miała do dwóch pielęgniarzy.

– Gdzie Evans? – spytała najpierw.

Duży Czarny odchrząknął.

– Idzie tu z innego budynku. Zebranie kadry pomocniczej. Powinien być w każdej chwili. Szef polecił, żebyśmy przyprowadzali pani ludzi.

– Zgadza się.

– A jeśli nie będą mieli ochoty się z panią widzieć, co wtedy? – spytał Mały Czarny.

– Proszę nie dawać im takiej możliwości. Ale jeśli zaczną się rzucać albo tracić panowanie nad sobą… no, ja mogę przyjść do nich.

– A gdyby nadal odmawiali?

– Nie przewidujmy problemów, dopóki ich nie mamy, co?

Potężny pielęgniarz przewrócił oczami, ale nic nie powiedział, chociaż dla Francisa było jasne, że obecność Dużego Czarnego w szpitalu służyła w głównej mierze właśnie temu: przewidywaniu problemów, zanim do nich doszło.