Изменить стиль страницы

A kiedy to zrobił, nagle odniósł wrażenie, że jest obserwowany.

Wyprostował się gwałtownie i rozejrzał uważnie po sali.

Większość mężczyzn spowijała ciemność. Światło padające z okien rozjaśniło jeden kąt sali. Peter wodził wzrokiem w tę i z powrotem po łóżkach śpiących niespokojnie szaleńców, ale nie widział żadnego, który by nie spał, a z całą pewnością żadnego, który patrzyłby w jego stronę. Usiłował zlekceważyć dziwne wrażenie, ale nie mógł. Wypełniło jego żołądek nerwową energią. Wszystkie zmysły nagle zaczęły wywrzaskiwać ostrzeżenia. Próbował się uspokoić, bo zaczynał podejrzewać u siebie zaczątki paranoi takiej samej jak u otaczających go mężczyzn, ale wtedy kątem oka dostrzegł drobne poruszenie.

Obejrzał się i zobaczył twarz, zaglądającą do środka przez małe okienko w drzwiach wejściowych. Ich oczy się spotkały. Potem, tak samo nagle, twarz zniknęła.

Peter zerwał się z łóżka i podbiegł slalomem do drzwi w półmroku między łóżkami. Przycisnął twarz do grubego szkła i wyjrzał na korytarz. Widział tylko kilka metrów w każdą stronę; zobaczył pustkę.

Pociągnął za klamkę. Drzwi były zamknięte.

Poczuł ogarniającą go potężną falę gniewu i frustracji. Zacisnął zęby i pomyślał, że to, na czym mu zależało, zawsze pozostawało poza jego zasięgiem, za zamkniętymi drzwiami.

Słabe światło, cienisty mrok, grube szkło – to wszystko nie pozwalało Peterowi dostrzec choć drobnego szczegółu nieznajomej twarzy. Zachował tylko wrażenie wściekłości w oczach, które na niego spoglądały. Bezlitosny i zły wzrok; chyba po raz pierwszy Peter pomyślał, że może Chudy nie mylił się we wszystkich swoich protestach i odezwach. Coś złego dostało się nieproszone do szpitala; Peter zdawał sobie sprawę, że to zło wie o nim wszystko. Próbował sobie wmówić, że świadomość tego oznacza siłę. Ale podejrzewał, że to wcale nie musi być prawda.

Rozdział 15

Kiedy nadeszło południe, byłem wyczerpany. Za mało snu. Za dużo naelektryzowanych myśli, rykoszetujących w mojej wyobraźni. Zrobiłem sobie krótką przerwę; siedziałem po turecku na podłodze, paląc papierosa. Byłem przekonany, że promienie słońca wpadające przez okna i niosące ze sobą codzienną dawkę dokuczliwego upału odpędziły anioła. Niczym stwór z gotyckiej powieści, był istotą nocy. Odgłosy dnia, gwar przechodniów, dieslowski ryk silnika ciężarówki albo autobusu, syrena radiowozu w oddali, pacnięcie o chodnik gazety ciśniętej przez gazeciarza, głośne rozmowy dzieci idących do szkoły, wszystko to razem go odpędziło. Obaj wiedzieliśmy, że byłem o wiele słabszy w ciszy godzin nocnych. Noc przynosi ze sobą zwątpienie. Ciemność rodzi strach. Spodziewałem się, że anioł wróci, kiedy tylko zajdzie słońce. Nie wymyślono jeszcze pigułki, która potrafiłaby usunąć objawy samotności i odosobnienia nadchodzące z końcem dnia. Na razie jednak byłem bezpieczny, przynajmniej na tyle, na ile mogłem się spodziewać. Nieważne, ile zamków i kłódek zamontowałbym w drzwiach, nie powstrzymałyby moich najgorszych obaw. Kiedy to sobie uświadomiłem, roześmiałem się na głos.

Przejrzałem tekst na ścianie i pomyślałem: pozwoliłem sobie na stanowczo zbyt dużo dopowiedzeń. Peter Strażak wziął mnie na bok, następnego dnia zaraz po śniadaniu, i szepnął mi do ucha:

– Widziałem kogoś. W okienku głównego wejścia. Zaglądał do środka, jakby wypatrywał któregoś z nas. Nie mogłem zasnąć, leżałem na łóżku i nagle wydało mi się, że jestem obserwowany. Podniosłem wzrok. Wtedy go zobaczyłem.

– Poznałeś go? – spytałem.

– Nie miałem szans. – Peter powoli pokręcił głową. – W jednej chwili tam był, a kiedy zerwałem się z łóżka, zniknął. Podszedłem do okienka i wyjrzałem na zewnątrz, ale nikogo nie zobaczyłem.

– A dyżurna pielęgniarka?

– Jej też nie widziałem.

– Gdzie była?

– Nie wiem. W łazience? Na spacerze? Może u dyżurnej piętro wyżej? Zasnęła przy biurku?

– I co o tym myślisz? – spytałem; w mój głos zaczęło się wkradać zdenerwowanie.

– Chciałbym, żeby to była halucynacja.

– A była?

Peter uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Nie ma tak dobrze.

– Jak sądzisz, kto to był? Zaśmiał się, ale bez wesołości.

– Mewa, przecież wiesz, kto to według mnie był.

Zatrzymałem się, wziąłem głęboki oddech i przemocą uciszyłem wewnętrzne głosy.

– Po co przyszedł do drzwi?

– Chciał nas zobaczyć.

To zapamiętałem zupełnie wyraźnie. Pamiętałem, gdzie staliśmy, w co byliśmy ubrani. Peter miał na głowie czapkę z logo Red Soksów, zsuniętą lekko na tył głowy. Przypominałem sobie, co tego ranka jedliśmy: naleśniki, które smakowały jak tektura polana gęstym, słodkim syropem, mającym więcej wspólnego z laboratorium chemika żywienia niż z nowoangielskim klonem. Zgasiłem papierosa na podłodze mieszkania i zacząłem przeżuwać wspomnienia, zamiast jedzenia, którego bez wątpienia potrzebowałem. To mi wtedy powiedział. Całą resztę wymyśliłem. Nie mógłbym przysiąc na Biblię, że tamtej nocy Peter tkwił uwięziony w pajęczynie bezsenności przez to, co zrobił tyle miesięcy wcześniej. Nie powiedział mi wprost, że z tego właśnie powodu nie mógł zasnąć, więc kiedy zaczął mieć wrażenie, że ktoś mu się przygląda, stał się czujny. Nie wiem, czy w ogóle wtedy o tym myślał. Ale teraz, wiele lat później, doszedłem do wniosku, że tak po prostu musiało być. I mogło, bo przecież Peter tkwił spętany wspomnieniami. Nie minęło wiele czasu i wszystko to się ze sobą powiązało, więc uświadomiłem sobie, że chcąc opowiedzieć jego historię, moją i Lucy, muszę dopuszczać się pewnych dowolnych dopowiedzeń. Prawda to śliska rzecz i wcale nie potrafię się nią sprawnie posługiwać. Nikt szalony nie potrafi. A więc jeśli zapiszę coś dobrze, może się okazać, że jest źle. Że wyolbrzymiam. Może wydarzyło się to trochę inaczej, niż zapamiętałem. Niewykluczone że moja pamięć jest do tego stopnia rozciągnięta i umęczona lekami, że nigdy już nie uda mi się uchwycić prawdy.

Myślę, że tylko romantyczni poeci twierdzą, że szaleństwo wyzwala. W rzeczywistości jest odwrotnie. Każdy głos, jaki słyszałem, strach, który czułem, każde złudzenie, każdy przymus tworzą moją smutną osobę, wygnaną z rodzinnego domu i wysłaną w pętach do Szpitala Western State – żadna z tych rzeczy nie miała nic wspólnego z wolnością, wyzwoleniem czy choćby pozytywną wyjątkowością. Szpital Western State był po prostu miejscem, w którym nas zatrzymywano na czas, kiedy tworzyliśmy własne, wewnętrzne miejsce odosobnienia.

Nie była to prawda w przypadku Petera, bo jego nigdy nie ogarnęło takie szaleństwo jak resztę z nas.

Nie była to też prawda w przypadku anioła.

A Lucy, na swój sposób, stanowiła łącznik między nimi dwoma.

Staliśmy przed stołówką, czekając na Lucy. Peter wyglądał, jakby się intensywnie zastanawiał, odtwarzał w myślach to, co widział i co się wydarzyło poprzedniej nocy. Patrzyłem na niego, jak brał każdy odłamek tych kilku chwil, podnosił do światła i powoli obracał. Postępował niczym archeolog, który natrafił na relikt i delikatnie zdmuchuje z niego kurz czasu. Myślał, że ustawiając przedmiot swoich rozwiązań pod odpowiednim kątem, mógłby dostrzec, czym on naprawdę jest.

Odwrócił się do mnie.

– Wiemy teraz jedno: anioł nie mieszka z nami w dormitorium. Może być z którejś z sal na górze. Może przychodzić z innego budynku, chociaż jeszcze nie wiem, jak. Ale przynajmniej wykluczamy ludzi od nas. Poza tym dowiedział się jakoś, że jesteśmy w to wszystko zamieszani, ale nas nie zna, więc obserwuje.

Odwróciłem się na pięcie.

Za nami, oparty o ścianę, ze wzrokiem wbitym w sufit stał katon. Mógł słuchać Petera, ale równie dobrze jakiegoś wewnętrznego głosu. Nie dało się tego stwierdzić. Niedołężny staruszek, któremu opadły spodnie od piżamy, przeszedł obok nas, śliniąc się trochę i potykając, jakby nie pojmował, że problemy z chodzeniem sprawiają mu spuszczone do kostek spodnie. Wielki, niedorozwinięty mężczyzna, który groził nam poprzedniego dnia, nadszedł ciężkim krokiem za starcem, ale kiedy spojrzał na nas z ukosa, w jego oczach widniał strach; po gniewie i agresji nie było już śladu. Pewnie zwiększyli mu dawki leków, pomyślałem.